środa, 21 października 2015

O rycerzu Wszeborze, królu Łokietku i krakowskich gołębiach

Gołąb wzbił się w powietrze. Zatoczył koło, a potem szybując nad białymi skałami po­mknął wprost ku miastu. W chwilę później je­go gruchanie wypełniło dziedziniec jednej z krakowskich kamienic. Na głos gołębia rycerz Wszebor ocknął się z zadumy. Pchnął okiennicę i zwabiwszy ptaka kilkoma ziarenka­mi grochu, łagodnie ujął go w dłonie. Zręcznie wyłuskał przywiązany do nogi posłańca zwi­tek i rozwinąwszy począł go czytać
      — Przebóg! — gwałtownie podniósł głowę — przebóg, to już dziś!
     I zrywając się zerknął w stronę drzwi: — Kaźko! Kaźko!
     Na jego wołanie wychynęła z nich postać chłopca. Wszebor odetchnął z ulgą.

     — Ostaniesz dziś doma, Kaźko! A tobie — zwrócił się do giermka, który jak cień zjawił się za chłopcem — nakazuję nie spuszczać zeń oka! Pamiętaj, Stanko, bo głową odpo­wiesz! Nigdzie, ani na krok nie wychodzić!
     — Ani na podwórzec? — spytał rozcza­rowany Kaźko.
     — Nie, chłopcze, ani na podwórzec — surowo potwierdził rycerz. — I nikogo nie wpuszczać!
     Nakazawszy czeladzi i pachołkom czujność (aż dziw, że w jednej małej kamieniczce było ich tylu i tak dobrze zbrojnych), Wszebor wyruszył do miasta. Wędrował ulicami Kra­kowa bystro patrząc i notując w pamięci wszystko, co widział dokoła. Ale w mieście nie działo się nic szczególnego. Kramarze, jak zwykle, kupczyli w swych kramach. Dworzanie i rycerze Wacława Czeskiego pano­szyli się po karczmach i gospodach. Jedynie kat wlokący dziewkę pod pręgierz przyciągał uwagę małej grupki gapiów.
     Wszebor obszedł miasto, stanął pod Wawe­lem. Spojrzał ku jego murom, wieżom i bramie i splunął ze złością.
     Dumne, mocne gniazdo królewskie było w obcych rękach. Powiewały nad nim pro­porce Wacława i kręcili się dworzanie bez orła na piersi.
     — Niedługo już waszego panowania — wymruczał i wpatrując się w zamek, jakby chciał policzyć i zapamiętać każdy kamień murów, każdego zbrojnego, ruszył ku do­mowi. Spieszył się bardzo i wiedział co czy­ni. Był jak żeglarz, który z jasnego nieba czyta niewidoczną dla innych przepowiednię burzy i najkrótszą drogą zmierza ku brze­gowi.
     Tej nocy Kraków nie oparł się szturmowi Łokietka. Krótko przed świtem hufce rycer­stwa krakowskiego, śląskiego i sandomierskie­go odzyskały po zaciętej walce miasto.
     Zaraz po bitwie, kiedy tłumy mieszczan oto­czyły na rynku księcia Władysława, rycerz Wszebor przepchnął się do niego. 
      — Witajcie, panie! — zawołał wesoło i czarny od bitwy, z osmaloną twarzą pochylił się do strzemienia zwycięskiego księcia.
     — Gdzie Kaźko? Gdzie syn mój?! — uści­snął go władca. 
     — W domu, wasza miłość. Pilnują go stra­że!
     — Zdrów? Cały?
     — A jakże, miłościwy panie!
     — Tedy wieźcie go do mnie! Wieźcie go na Wawel! Dzięki ci, wierny druhu. I twarz uradowaną obrócił ku wszystkim. Lecz radość Łokietka nie miała trwać długo. Prawda, wrócił do Krakowa, ale chmury ciem­ne, złowrogie znów ciągnęły nad państwo. Coraz to gońcy i posłańcy przynosili wieści, od których marszczyło się mądre czoło władcy. Dniami i nocami krążył po komnatach, bez ustanku rozmyślając, jak los odwrócić.
     — Nie dziś, to jutro ruszy na was Wacław! Jak myślisz, Wszeborze, co nam czynić trzeba?
     — Skrzyknąć rycerstwo!
     — Nie, nie — potrząsał głową książę.
     — Cesarz go popiera. Nie czas teraz na oręż, nie czas nam wojować! Pieniędzy mi trzeba, by do Rzymu ruszyć i tam papieża do sprawy przekonać. Złota, złota, Wszeborze! Oto czego pragnę!
     — Ba, lecz jak je zdobyć — łamał głowę rycerz — chyba czarami albo diabłu wy­drzeć!
     I gdy tak którejś nocy wciąż o tym rozmy­ślał, stanęła przed nim czarownica. Zdziwił się bardzo, bo nie słyszał kroków ani pojąć nie umiał jak zmyliła straże, lecz kiedy po­myślał, że to sen być może, bezzębna starucha cicho przemówiła:
     — Wiem, co cię martwi, znam twoją tro­skę, panie!
     — Jakże to? — podskoczył Wszebor — kto ci prawił o tym? 
      — Prawił? — zaśmiała się wzgardliwie. — Nie trwóż się, panie — nikt nie zna sekretu. To, co cię gnębi, z twoich myśli czytam. Złota chcesz, dużo złota i możesz go zdobyć! Jeno spełnić musisz jedno me żądanie.
     — Jakie?
     — Pójdziesz do księcia i powiesz mu o tym, że stara Marycha ma sposób na złoto. Niech każe wybrać dwunastu rycerzy, a ty ich do mnie zaraz przyprowadzisz. Spiesz się, Wszeborze.
     Jak chciała czarownica, zbudził rycerz księcia Władysława. Słowo po słowie mu powiedział i nim kur trzeci zapiał, z gromadką junaków stanął przed Marycha.
     — Ho, ho — parsknęła — spieszno wam do złota. Widzę, że książę Łokietek znowu coś zamyśla. Pomogę wam, bo te czeskie odmikufle dworują wciąż ze mnie i szydzą z mych czarów. Pomogę, lecz nim sekret zdra­dzę, pomnij, com ci rzekła. Tych dwunastu u mnie zostanie tak długo, póki się ze mną skarbem nie podzielisz. Połowa księcia a po­łowa moja. By zaś tajemnicy naszej nikt nie zdradził, dwunastu tych zuchów w gołębie zamienię! A teraz słuchaj i ucz się zaklęcia bacząc, by go nikomu nigdy nie wyjawić, bo czaru nie zdejmę z dwunastu rycerzy.
     — Świt był już jasny, gdy Wszebor opuścił lepiankę staruchy. Nie zwlekając ruszył jak miał nakazane do kamiennych cokołów Świę­tego Andrzeja, a kiedy stanął przed kościołem, bez trudu wśród gołębi rozpoznał złotego, o którym mówiła Marycha.
     Widział, jak gubiąc pióra zniknął gdzieś w szczelinie i miejsce to zapamiętawszy ruszył wprost do księcia.
     Na rozkaz Łokietka przeszukano dokładnie wszystkie zakamarki, opukano mury i wieże budowli, a to co znaleziono, nawet samemu księciu zaparło dech w piersiach. Były tam wory złota, pieniędzy, klejnotów, bursztynowe wisiory, perły, kość słoniowa. Aż łuna biła od tych wszystkich skarbów!
     Uradował się książę Władysław i tak jak pragnął, na czele wspaniałego orszaku, god­nego władcy ziem polskich, nie zwlekając udał się do Rzymu. Hojnie sypał złotem, roz­dawał klejnoty, a gdzie się zjawił, wszyscy w krąg pytali:
     — Co to za władca i z jakiego kraju, który blaskiem i bogactwem przewyższa cesarza?
     — To książę Władysław — mówiono cie­kawym, lecz oni nie wierzyli dziwiąc się ogrom­nie rycerstwu, dworzanom, przepychowi dwo­ru i powiadano, że za takim księciem niejedno królestwo może bez uszczerbku nosić miecz i tarczę.
     Nic więc dziwnego, że takiemu władcy papież nie mógł odmówić prawa do korony. Przyznał mu je publicznie i ogłosił światu, co na wszystkich, na przyjaciołach i wrogach Łokietka ogromne zrobiło wrażenie.
     W triumfie wracał Łokietek z Wszeborem do kraju.
     — Król! Król! — wołano wszędzie, gdzie się orszak zjawił. A kiedy na popas wstrzymywano konie, władca ucztę kazał gotować i nieraz wiele dni trwały tańce, śpiewy i biesiady. Gdzie stanął, witano go szczerze, a on kosztowności i skarby rozdawał. Wspomagał ubogich, nie skąpił bogatym. Aż wreszcie w prastarym Wrocławiu, gdzie całe miasto sproszono do stołów, Wszebor, co nad szkatułą króla zawsze trzymał pieczę, ujrzał, że więcej niż połowę skarbów już wydano.
     — Panie! — stanął przed królem — prze­braliśmy miarę! Połowę skarbu wiedźmie oddać trzeba. Bo czaru nie zdejmie z dwu­nastu junaków.
     — Wracajmy tedy! — rozkazał władca. — Spieszmy Wszeborze, spieszmy do Krakowa.
     Wdzięcznym tej starej, że mnie złotem wspar­ła, ale wdzięcznym też bardzo mym dwunastu druhom!
     Szybko, co koń wyskoczy, gnano do Kra­kowa. I zaraz z woli króla jęto szukać czarow­nicy. Ale na próżno. Mimo iż pachołkowie prze­trząsnęli miasto, nigdzie nie znaleziono ni śladu Marychy.
     Gryzł się tym Wszebor i król też posmut­niał, lecz to niczego i tak nie zmieniło. Dwu­nastu wiernych wojów na zawsze pozostało już zaklętych w ptaki. I tylko czasami i królowi, i Wszeborowi zdawało się, że w groma­dzie gołębi rozpoznają śmielsze niż inne, takie co do rąk ludzkich podchodzą bez trwogi i gruchają, gruchają, jakby rzec coś chciały.
     Od tego czasu król nakazał surowo, by nie skrzywdzono ni jednego ptaka, by jak z braćmi dzielono się z nimi chlebem, co pozostało po dzisiejsze czasy.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz