— Przebóg! — gwałtownie podniósł głowę — przebóg, to już dziś!
I zrywając się zerknął w stronę drzwi: — Kaźko! Kaźko!
Na jego wołanie wychynęła z nich postać chłopca. Wszebor odetchnął z ulgą.
— Ostaniesz dziś doma, Kaźko! A tobie — zwrócił się do giermka, który jak cień zjawił się za chłopcem — nakazuję nie spuszczać zeń oka! Pamiętaj, Stanko, bo głową odpowiesz! Nigdzie, ani na krok nie wychodzić!
Na jego wołanie wychynęła z nich postać chłopca. Wszebor odetchnął z ulgą.
— Ostaniesz dziś doma, Kaźko! A tobie — zwrócił się do giermka, który jak cień zjawił się za chłopcem — nakazuję nie spuszczać zeń oka! Pamiętaj, Stanko, bo głową odpowiesz! Nigdzie, ani na krok nie wychodzić!
— Ani na podwórzec? — spytał rozczarowany Kaźko.
— Nie, chłopcze, ani na podwórzec — surowo potwierdził rycerz. — I nikogo nie wpuszczać!
Nakazawszy czeladzi i pachołkom czujność (aż dziw, że w jednej małej kamieniczce było ich tylu i tak dobrze zbrojnych), Wszebor wyruszył do miasta. Wędrował ulicami Krakowa bystro patrząc i notując w pamięci wszystko, co widział dokoła. Ale w mieście nie działo się nic szczególnego. Kramarze, jak zwykle, kupczyli w swych kramach. Dworzanie i rycerze Wacława Czeskiego panoszyli się po karczmach i gospodach. Jedynie kat wlokący dziewkę pod pręgierz przyciągał uwagę małej grupki gapiów.
Wszebor obszedł miasto, stanął pod Wawelem. Spojrzał ku jego murom, wieżom i bramie i splunął ze złością.
Dumne, mocne gniazdo królewskie było w obcych rękach. Powiewały nad nim proporce Wacława i kręcili się dworzanie bez orła na piersi.
— Niedługo już waszego panowania — wymruczał i wpatrując się w zamek, jakby chciał policzyć i zapamiętać każdy kamień murów, każdego zbrojnego, ruszył ku domowi. Spieszył się bardzo i wiedział co czyni. Był jak żeglarz, który z jasnego nieba czyta niewidoczną dla innych przepowiednię burzy i najkrótszą drogą zmierza ku brzegowi.
Tej nocy Kraków nie oparł się szturmowi Łokietka. Krótko przed świtem hufce rycerstwa krakowskiego, śląskiego i sandomierskiego odzyskały po zaciętej walce miasto.
Zaraz po bitwie, kiedy tłumy mieszczan otoczyły na rynku księcia Władysława, rycerz Wszebor przepchnął się do niego.
— Nie, chłopcze, ani na podwórzec — surowo potwierdził rycerz. — I nikogo nie wpuszczać!
Nakazawszy czeladzi i pachołkom czujność (aż dziw, że w jednej małej kamieniczce było ich tylu i tak dobrze zbrojnych), Wszebor wyruszył do miasta. Wędrował ulicami Krakowa bystro patrząc i notując w pamięci wszystko, co widział dokoła. Ale w mieście nie działo się nic szczególnego. Kramarze, jak zwykle, kupczyli w swych kramach. Dworzanie i rycerze Wacława Czeskiego panoszyli się po karczmach i gospodach. Jedynie kat wlokący dziewkę pod pręgierz przyciągał uwagę małej grupki gapiów.
Wszebor obszedł miasto, stanął pod Wawelem. Spojrzał ku jego murom, wieżom i bramie i splunął ze złością.
Dumne, mocne gniazdo królewskie było w obcych rękach. Powiewały nad nim proporce Wacława i kręcili się dworzanie bez orła na piersi.
— Niedługo już waszego panowania — wymruczał i wpatrując się w zamek, jakby chciał policzyć i zapamiętać każdy kamień murów, każdego zbrojnego, ruszył ku domowi. Spieszył się bardzo i wiedział co czyni. Był jak żeglarz, który z jasnego nieba czyta niewidoczną dla innych przepowiednię burzy i najkrótszą drogą zmierza ku brzegowi.
Tej nocy Kraków nie oparł się szturmowi Łokietka. Krótko przed świtem hufce rycerstwa krakowskiego, śląskiego i sandomierskiego odzyskały po zaciętej walce miasto.
Zaraz po bitwie, kiedy tłumy mieszczan otoczyły na rynku księcia Władysława, rycerz Wszebor przepchnął się do niego.
— Witajcie, panie! — zawołał wesoło i czarny od bitwy, z osmaloną twarzą pochylił się do strzemienia zwycięskiego księcia.
— Gdzie Kaźko? Gdzie syn mój?! — uścisnął go władca.
— W domu, wasza miłość. Pilnują go straże!
— Zdrów? Cały?
— A jakże, miłościwy panie!
— Tedy wieźcie go do mnie! Wieźcie go na Wawel! Dzięki ci, wierny druhu. I twarz uradowaną obrócił ku wszystkim. Lecz radość Łokietka nie miała trwać długo. Prawda, wrócił do Krakowa, ale chmury ciemne, złowrogie znów ciągnęły nad państwo. Coraz to gońcy i posłańcy przynosili wieści, od których marszczyło się mądre czoło władcy. Dniami i nocami krążył po komnatach, bez ustanku rozmyślając, jak los odwrócić.
— Nie dziś, to jutro ruszy na was Wacław! Jak myślisz, Wszeborze, co nam czynić trzeba?
— Skrzyknąć rycerstwo!
— Nie, nie — potrząsał głową książę.
— Cesarz go popiera. Nie czas teraz na oręż, nie czas nam wojować! Pieniędzy mi trzeba, by do Rzymu ruszyć i tam papieża do sprawy przekonać. Złota, złota, Wszeborze! Oto czego pragnę!
— Ba, lecz jak je zdobyć — łamał głowę rycerz — chyba czarami albo diabłu wydrzeć!
I gdy tak którejś nocy wciąż o tym rozmyślał, stanęła przed nim czarownica. Zdziwił się bardzo, bo nie słyszał kroków ani pojąć nie umiał jak zmyliła straże, lecz kiedy pomyślał, że to sen być może, bezzębna starucha cicho przemówiła:
— Wiem, co cię martwi, znam twoją troskę, panie!
— Jakże to? — podskoczył Wszebor — kto ci prawił o tym?
— Gdzie Kaźko? Gdzie syn mój?! — uścisnął go władca.
— W domu, wasza miłość. Pilnują go straże!
— Zdrów? Cały?
— A jakże, miłościwy panie!
— Tedy wieźcie go do mnie! Wieźcie go na Wawel! Dzięki ci, wierny druhu. I twarz uradowaną obrócił ku wszystkim. Lecz radość Łokietka nie miała trwać długo. Prawda, wrócił do Krakowa, ale chmury ciemne, złowrogie znów ciągnęły nad państwo. Coraz to gońcy i posłańcy przynosili wieści, od których marszczyło się mądre czoło władcy. Dniami i nocami krążył po komnatach, bez ustanku rozmyślając, jak los odwrócić.
— Nie dziś, to jutro ruszy na was Wacław! Jak myślisz, Wszeborze, co nam czynić trzeba?
— Skrzyknąć rycerstwo!
— Nie, nie — potrząsał głową książę.
— Cesarz go popiera. Nie czas teraz na oręż, nie czas nam wojować! Pieniędzy mi trzeba, by do Rzymu ruszyć i tam papieża do sprawy przekonać. Złota, złota, Wszeborze! Oto czego pragnę!
— Ba, lecz jak je zdobyć — łamał głowę rycerz — chyba czarami albo diabłu wydrzeć!
I gdy tak którejś nocy wciąż o tym rozmyślał, stanęła przed nim czarownica. Zdziwił się bardzo, bo nie słyszał kroków ani pojąć nie umiał jak zmyliła straże, lecz kiedy pomyślał, że to sen być może, bezzębna starucha cicho przemówiła:
— Wiem, co cię martwi, znam twoją troskę, panie!
— Jakże to? — podskoczył Wszebor — kto ci prawił o tym?
— Prawił? — zaśmiała się wzgardliwie. — Nie trwóż się, panie — nikt nie zna sekretu. To, co cię gnębi, z twoich myśli czytam. Złota chcesz, dużo złota i możesz go zdobyć! Jeno spełnić musisz jedno me żądanie.
— Jakie?
— Pójdziesz do księcia i powiesz mu o tym, że stara Marycha ma sposób na złoto. Niech każe wybrać dwunastu rycerzy, a ty ich do mnie zaraz przyprowadzisz. Spiesz się, Wszeborze.
Jak chciała czarownica, zbudził rycerz księcia Władysława. Słowo po słowie mu powiedział i nim kur trzeci zapiał, z gromadką junaków stanął przed Marycha.
— Ho, ho — parsknęła — spieszno wam do złota. Widzę, że książę Łokietek znowu coś zamyśla. Pomogę wam, bo te czeskie odmikufle dworują wciąż ze mnie i szydzą z mych czarów. Pomogę, lecz nim sekret zdradzę, pomnij, com ci rzekła. Tych dwunastu u mnie zostanie tak długo, póki się ze mną skarbem nie podzielisz. Połowa księcia a połowa moja. By zaś tajemnicy naszej nikt nie zdradził, dwunastu tych zuchów w gołębie zamienię! A teraz słuchaj i ucz się zaklęcia bacząc, by go nikomu nigdy nie wyjawić, bo czaru nie zdejmę z dwunastu rycerzy.
— Świt był już jasny, gdy Wszebor opuścił lepiankę staruchy. Nie zwlekając ruszył jak miał nakazane do kamiennych cokołów Świętego Andrzeja, a kiedy stanął przed kościołem, bez trudu wśród gołębi rozpoznał złotego, o którym mówiła Marycha.
Widział, jak gubiąc pióra zniknął gdzieś w szczelinie i miejsce to zapamiętawszy ruszył wprost do księcia.
Na rozkaz Łokietka przeszukano dokładnie wszystkie zakamarki, opukano mury i wieże budowli, a to co znaleziono, nawet samemu księciu zaparło dech w piersiach. Były tam wory złota, pieniędzy, klejnotów, bursztynowe wisiory, perły, kość słoniowa. Aż łuna biła od tych wszystkich skarbów!
Uradował się książę Władysław i tak jak pragnął, na czele wspaniałego orszaku, godnego władcy ziem polskich, nie zwlekając udał się do Rzymu. Hojnie sypał złotem, rozdawał klejnoty, a gdzie się zjawił, wszyscy w krąg pytali:
— Co to za władca i z jakiego kraju, który blaskiem i bogactwem przewyższa cesarza?
— To książę Władysław — mówiono ciekawym, lecz oni nie wierzyli dziwiąc się ogromnie rycerstwu, dworzanom, przepychowi dworu i powiadano, że za takim księciem niejedno królestwo może bez uszczerbku nosić miecz i tarczę.
Nic więc dziwnego, że takiemu władcy papież nie mógł odmówić prawa do korony. Przyznał mu je publicznie i ogłosił światu, co na wszystkich, na przyjaciołach i wrogach Łokietka ogromne zrobiło wrażenie.
W triumfie wracał Łokietek z Wszeborem do kraju.
— Król! Król! — wołano wszędzie, gdzie się orszak zjawił. A kiedy na popas wstrzymywano konie, władca ucztę kazał gotować i nieraz wiele dni trwały tańce, śpiewy i biesiady. Gdzie stanął, witano go szczerze, a on kosztowności i skarby rozdawał. Wspomagał ubogich, nie skąpił bogatym. Aż wreszcie w prastarym Wrocławiu, gdzie całe miasto sproszono do stołów, Wszebor, co nad szkatułą króla zawsze trzymał pieczę, ujrzał, że więcej niż połowę skarbów już wydano.
— Panie! — stanął przed królem — przebraliśmy miarę! Połowę skarbu wiedźmie oddać trzeba. Bo czaru nie zdejmie z dwunastu junaków.
— Wracajmy tedy! — rozkazał władca. — Spieszmy Wszeborze, spieszmy do Krakowa.
— Jakie?
— Pójdziesz do księcia i powiesz mu o tym, że stara Marycha ma sposób na złoto. Niech każe wybrać dwunastu rycerzy, a ty ich do mnie zaraz przyprowadzisz. Spiesz się, Wszeborze.
Jak chciała czarownica, zbudził rycerz księcia Władysława. Słowo po słowie mu powiedział i nim kur trzeci zapiał, z gromadką junaków stanął przed Marycha.
— Ho, ho — parsknęła — spieszno wam do złota. Widzę, że książę Łokietek znowu coś zamyśla. Pomogę wam, bo te czeskie odmikufle dworują wciąż ze mnie i szydzą z mych czarów. Pomogę, lecz nim sekret zdradzę, pomnij, com ci rzekła. Tych dwunastu u mnie zostanie tak długo, póki się ze mną skarbem nie podzielisz. Połowa księcia a połowa moja. By zaś tajemnicy naszej nikt nie zdradził, dwunastu tych zuchów w gołębie zamienię! A teraz słuchaj i ucz się zaklęcia bacząc, by go nikomu nigdy nie wyjawić, bo czaru nie zdejmę z dwunastu rycerzy.
— Świt był już jasny, gdy Wszebor opuścił lepiankę staruchy. Nie zwlekając ruszył jak miał nakazane do kamiennych cokołów Świętego Andrzeja, a kiedy stanął przed kościołem, bez trudu wśród gołębi rozpoznał złotego, o którym mówiła Marycha.
Widział, jak gubiąc pióra zniknął gdzieś w szczelinie i miejsce to zapamiętawszy ruszył wprost do księcia.
Na rozkaz Łokietka przeszukano dokładnie wszystkie zakamarki, opukano mury i wieże budowli, a to co znaleziono, nawet samemu księciu zaparło dech w piersiach. Były tam wory złota, pieniędzy, klejnotów, bursztynowe wisiory, perły, kość słoniowa. Aż łuna biła od tych wszystkich skarbów!
Uradował się książę Władysław i tak jak pragnął, na czele wspaniałego orszaku, godnego władcy ziem polskich, nie zwlekając udał się do Rzymu. Hojnie sypał złotem, rozdawał klejnoty, a gdzie się zjawił, wszyscy w krąg pytali:
— Co to za władca i z jakiego kraju, który blaskiem i bogactwem przewyższa cesarza?
— To książę Władysław — mówiono ciekawym, lecz oni nie wierzyli dziwiąc się ogromnie rycerstwu, dworzanom, przepychowi dworu i powiadano, że za takim księciem niejedno królestwo może bez uszczerbku nosić miecz i tarczę.
Nic więc dziwnego, że takiemu władcy papież nie mógł odmówić prawa do korony. Przyznał mu je publicznie i ogłosił światu, co na wszystkich, na przyjaciołach i wrogach Łokietka ogromne zrobiło wrażenie.
W triumfie wracał Łokietek z Wszeborem do kraju.
— Król! Król! — wołano wszędzie, gdzie się orszak zjawił. A kiedy na popas wstrzymywano konie, władca ucztę kazał gotować i nieraz wiele dni trwały tańce, śpiewy i biesiady. Gdzie stanął, witano go szczerze, a on kosztowności i skarby rozdawał. Wspomagał ubogich, nie skąpił bogatym. Aż wreszcie w prastarym Wrocławiu, gdzie całe miasto sproszono do stołów, Wszebor, co nad szkatułą króla zawsze trzymał pieczę, ujrzał, że więcej niż połowę skarbów już wydano.
— Panie! — stanął przed królem — przebraliśmy miarę! Połowę skarbu wiedźmie oddać trzeba. Bo czaru nie zdejmie z dwunastu junaków.
— Wracajmy tedy! — rozkazał władca. — Spieszmy Wszeborze, spieszmy do Krakowa.
Wdzięcznym tej starej, że mnie złotem wsparła, ale wdzięcznym też bardzo mym dwunastu druhom!
Szybko, co koń wyskoczy, gnano do Krakowa. I zaraz z woli króla jęto szukać czarownicy. Ale na próżno. Mimo iż pachołkowie przetrząsnęli miasto, nigdzie nie znaleziono ni śladu Marychy.
Gryzł się tym Wszebor i król też posmutniał, lecz to niczego i tak nie zmieniło. Dwunastu wiernych wojów na zawsze pozostało już zaklętych w ptaki. I tylko czasami i królowi, i Wszeborowi zdawało się, że w gromadzie gołębi rozpoznają śmielsze niż inne, takie co do rąk ludzkich podchodzą bez trwogi i gruchają, gruchają, jakby rzec coś chciały.
Od tego czasu król nakazał surowo, by nie skrzywdzono ni jednego ptaka, by jak z braćmi dzielono się z nimi chlebem, co pozostało po dzisiejsze czasy.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Gryzł się tym Wszebor i król też posmutniał, lecz to niczego i tak nie zmieniło. Dwunastu wiernych wojów na zawsze pozostało już zaklętych w ptaki. I tylko czasami i królowi, i Wszeborowi zdawało się, że w gromadzie gołębi rozpoznają śmielsze niż inne, takie co do rąk ludzkich podchodzą bez trwogi i gruchają, gruchają, jakby rzec coś chciały.
Od tego czasu król nakazał surowo, by nie skrzywdzono ni jednego ptaka, by jak z braćmi dzielono się z nimi chlebem, co pozostało po dzisiejsze czasy.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz