środa, 28 października 2015

O tym, jak rycerz Florian Szary herb Jelita zdobył

W niedzielne popołudnie, po tęgiej polewce, rozsiadł się na modrzewiowym ganku pan Florian. Rozsiadł się, dmuchnął w wąsy, chudobę zrachował, co kręciła się po obejściu pobekując, gdacząc i znużony sytością, rychło drzemkę uciął.
      — Tatulu!
     — A co?
     — Kurz na gościńcu. Jacyś zbrojni prosto ku nam śpieszą. Pewnikiem olszyński dziedzic!
     — Co? — skoczył na nogi pan Florian Szary i porywając ze ściany ciężki miecz po ojcach, zjeżywszy się jak wilk, na podwórzec ruszył.
     — Wrota — ryknął głosem tak strasznym aż dziw, że od jego donośności nie zawarły się same.
     — A bójże się Boga! — jęknęła połowica — chcesz samowtór z otrokiem  przeciw sile stawać?!
     I dalejże za kaftan lniany odciągać małżonka, za ręce obłapiać i burczeć nad uchem. 
     — Czyś się szaleju  opił? O święci nazareńscy, co my teraz poczniem?
     Tymczasem nieznany orszak zbliżył się do dworku. Jeźdźcy wstrzymali konie przed zapartą wrótnią i widząc, że nikt ich nie wita, na popas nie prosi, zakrzyknęli donośnie.
     — Hej, żywię tam kto? Hej, hej! Otwierać! Po głosach poznał Florian, że to nikt z Olszyny i wnet wespół z jedynakiem jął wrota otwierać. A gdy obcy wjechali, w pas się kłaniając, do środka poprosił.
     — Witajcie wielmożni panowie. Niskie moje progi... Witajcie!
     Od jednego wejrzenia czujny pan Florian ocenił strojność i ważność postaci.
     — Królewskie na nich barwy — szepnął połowicy i zdzierając czapkę ze łba począł się rekomendować.
     — Florian Szary, herbu Koźlerogi. Witajcie! Kogo Bóg prowadzi?
     — Podczaszy królewski, Jędrzej Czarnowita — odpowiedział najstarszy i prostując się w siodle zapytał zdziwiony: — A cóż nas tak witasz, jakoby Tatarów?
     — Abooo — poczerwieniał na gębie zmieszany gospodarz — w wielkiej my opresji z powodu sąsiada. Zajeżdża nas, miłościwy panie. Niby to polując, zbiory nam tratuje! A czego nie stratuje, z dymem puści! Nie raz i nie dwa z pachołkami swymi jedynaka mi ścigał, aż pod samą wrótnię!
     — Jakże to? — szarpnął głową podczaszy. — Czyż miecza przy boku nie nosisz?
     — Nosi on, nosi — chlipnęła gospodyni — ale jak nam chudziakom z wielmożnym zadzierać. Nie da on nam spokoju, póki żyć tu będziem. Ziemi naszej pragnie i przysiągł nie spocząć, aż nas z ojcowizny precz nie wypędzi.
     —Hm! — uciął te lamenty Jędrzej Czarnowita — są przecież prawa, sądy, trybunały! 
     — Lecz te nie przy chudopachołkach, ale przy wielmożach stoją — pokiwał na to głową pan Florian.
     — Tedy ruszajcie z nami. Nic tu po was, panie — odezwał się na to rycerz Czarnowita.
     — Król Władysław wojnę z Niemcami gotuje. Srogie Krzyżak w Wielkopolsce szkody już poczynił. Powiadają, że pod Kalisz ciągnie. Jedźcie z nami, panie, pod królewskie znaki.
     — Nie może to być — zafrasował się Szary.
     — A dwór ? A sąsiad?
     — Nie turbuj się tym, bracie. Dom twój na ten czas pod królewską opieką ostanie. Nie waży się go tknąć nawet sam Lucyper! Chcesz — dziewkę i pachołka przyślę, aby jejmość wyrękę miała. A teraz proszę na dębniak, bo nam w gardłach zaschło!
      Zmarkotniał pan Florian słów tych wysłuchawszy. Coś w sobie ważył krótko, potem zaś z powagą skinął na znak zgody królewskim rycerzom.
     — Prawda, wielkie mam zmartwienie, ale się nie godzi nie stanąć w obronie ojczyzny, kiedy ta w potrzebie.
     I zaraz do komory posłał jedynaka, by mu wraz z pachołkiem oporządził zbroję. 
      Bitwa ryczała jak smok. Ziała ogniem i siarką. Chrzęst szedł od żelaza ścinającego się z żelazem. Już od świtu pod Płowcami śmierć zbierała żniwo. Zabieliło się pole płaszczami Krzyżaków, ale i polskiego rycerstwa usieczono wiele. Parły na siebie dwie złowrogie ławy i choć mdlały ramiona, choć pot rosił czoła, ni jedna, ni druga strona nie mogła wziąć góry.
      Wreszcie, kiedy się wojska mocno wykrwawiły, na znak króla Władysława z pobliskiej brzeziny wypadło kilka chorągwi. Runęły rozjuszone na krzyżackie boki, zmieszały do cna niemieckie szeregi i rzeź zaczęły...
     Wśród tych, co się srożyli w bitewnym tumulcie, dzielnie się sprawiał rycerz Florian Szary. Straszny był, ciął z ramienia, połowił szyszaki, opasany błyskami miecza niczym srebrnym kołem.
     Wiele znaków, chorągwi wzięto już na wrogu, tylko ta najznaczniejsza wciąż widniała w górze.
     — Zdobądź — przemknęło przez myśl Florianowi — to przed królem staniesz!
     I jak żbik się rzucił, nie zważając na nic.
Pobladł rycerz Markward, chorąży Zakonu, ujrzawszy przed sobą tak strasznego woja. Oczy już przymknął, by śmierci nie widzieć, gdy wtem trzech tęgich knechtów z boku go wspomogło.
     Trzy włócznie ugodziły Szarego. Zachwiał się w siodle i puszczając wodze, bez kropli krwi w twarzy, zsunął się na ziemię.
     Ostatkiem sił wyszarpnął tkwiące w nim żeleźce i dłonie zaplótł na broczących ranach.
      Bitwa tliła się jeszcze, kiedy król Łokietek nakazał czeladzi zbierać z pola rannych. Sam z mieczem w dłoni szedł pobojowiskiem, by poznać cenę i rozmiar zwycięstwa. Nie wiedział nic o tym dzielny polski rycerz, póki go nie ocuciły mocno brzmiące głosy.
     — Żywię, dycha, panie! Dajcie szybko płótna!
     Gdy rozwarł oczy, wśród tych, co go otaczali, ujrzał postać króla. Patrzył na niego bez słowa, aż go z odrętwienia wyrwało pytanie.
     — Jak cię zwą, rycerzu?
     — Szary, herbu Koźlerogi...
     — Medyka, a żywo! — nakazał Łokietek.
     — On skłuty włóczniami! Nic mu nie po¬może — pochylił się do ucha królewskiego dworak.
     — Medyka, powiedziałem! — zmarszczył czoło władca. I zwracając się do rycerza, mruknął dobrotliwie: — Od dziś herb twój Jelita, a w nim owe trzy włócznie! A teraz mów, czego pragniesz?
     Słysząc te słowa rycerz przemógł ból. — Niczego nie pragnę, miłościwy królu, bom dla ojczyzny życie swe narażał. Lecz mylisz się, panie — są większe cierpienia. Przysięgam królu, że jest sroższą męką znosić złośliwości niedobrego sąsiada!
     — Sąsiada? — zdumiał się Łokietek.
     — Nie inaczej, panie. Takiego co rabuje, podpala, zajeżdża. Syna mi uchroń... — przerwał skargę ranny i głowa mu ciężko na piersi opadła.
     Zima była w pełni, kiedy Florian Szary otulony w szubę wyruszył do domu. Blady był jeszcze, ale mróz i wiatr wnet zaróżowiły jego lica. Konie szły raźno, a pachoł na koźle zachęcał je krzykiem i paleniem z bata. Szybko zostawili w tyle Kraków, Grodzisko i Skałę i przed wieczorem przystanęli w karczmie. Stąd do dworu Floriana były ze trzy mile, więc gdy mierzyny  trochę odsapnęły, znowu ruszyli w drogę.
     W godzinę później dwór minęli jakiś, co mimo późnej pory gorzał jasnym światłem i widać sen ich zmorzył, bo gdy się ocknęli, przed nimi majaczyły już wieże Wolbromia.
     — Jak wieziesz, durniu — zeźlił się pan Florian. — Zawracaj! Cóż to, drogi nie znasz?
     — Kiej dworu nie było — zamamrotał pachołek.
     — Jak to?
     — Jeno ten jasny, co świecił niczym zamek!
     — Ano prawda — przygryzł wąsa rycerz. — Ale to olkuski trakt! Tfu — splunął od uroku — czary czy co?
     I wrzasnąwszy na sługę, by konie popędzał, zamyślił się głęboko. W jakiś czas potem znów ujrzeli światła. To świecił ów dwór okazały, nie znany panu Florianowi Szaremu. I byliby go minęli, tak jak w tamtą stronę, gdyby nie pachołek, który nagle zakrzyknął:
     — Laboga, jaśnie panie, toć to nasza grobla. Poznaję po topolach!
     — Nasza — przytaknął rycerz. — Jeno dwór tu obcy. Tfu! — podrapał się pod czapką — chyba diabeł nas mami!
     — Diabeł — spłoszył się sługa, ale go pan Florian siarczyście ofuknął i szturchając w plecy surowo nakazał: — Ruszaj! Obaczym, czy to złego sprawki. Ruszaj!
      I ruszyli, ale ledwo sanie wpadły w bramę dworu, wyroiły się z niego znajome postacie. Jejmość, słudzy, Czarnowita i jedynak, co do ręki ojcowej przypadł. A potem długo, do samego świtu, radośnie witano powrót swego pana. I nie było końca dziwnym opowieściom, o tym jak król nagrodził męstwo i dzielność rycerza. Jak mu dwór nowy zbudował i gdzie pieprz rośnie przepędził złośliwego sąsiada.

[1] 0trok — tu: syn.
[2] Szalej — trujące ziele.
[3] Mierzyn — koń niewielkiego wzrostu, używany zwykle w zaprzęgu.


Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz