Dawno temu, za panowania króla Chrobrego, a może jeszcze dawniej, przez Tatry ciągnęło wojsko. Blask słoneczny złocił im zbroje, a chrzęst wokół szedł taki, jak wtedy, gdy halny kładzie bór prastary. Chrobre to było wojsko, lecz strudzone bojem. W szczerbach mieli miecze, zgniecione puklerze i niejednemu krwawe płótno zwisało z ramienia. Anioł ich wiódł skrzydlaty, przez doliny prowadził, aż w końcu stanęli pod Giewontem.
— Tu spoczniemy — rzekł do drużyny i na jego znak przed zdumionymi wojami rozstąpiły się skały. Otwarła się przed nimi olbrzymia pieczara, w której niejeden hufiec cały by się zmieścił.
Wjechali do niej rycerze i ledwo ostatni jaskini próg przekroczył, poczuli wszyscy, jak sen wiekowy skleja im powieki. Ucichł gwar, chrzęst ustał i grobowa, kamienna w krąg zapadła cisza. Zamknęła się skała.
Od tego zdarzenia żadne ich oczy nie widziały nigdy. Śniegi i deszcze zmyły wszelkie ślady, a bujne mchy i trawy zarosły wszystko.
Trwało to tak długo, aż pewnego razu mały pastuszek, który pasał stado, szukając zgubionej owcy zapędził się w turnie. Śmiało wszedł między głazy, między złom granitowy, gdy nagle pod stopami zadrgała mu ziemia. Z łomotem wielkim i hukiem walić się wkoło poczęły kamienie i tuż przed nim na dwoje rozpękła się skała.
Lęk ścisnął serce pastuszka, lecz przemógł się w sobie i z duszą na ramieniu postąpił krok naprzód. A kiedy w głąb czeluści chciał drugi uczynić, niespodziewanie drogę zastąpił mu rycerz. Olbrzymi, w zbroi grającej iskrami, z ogromnym, nagim mieczem w dłoni.
— Kim jesteś, chłopcze? I czemu nas budzisz? Czy nadszedł już czas?
— Czas? — zdumiał się pastuszek.
A rycerz, spostrzegłszy w jego oczach przestrach, rękę mocarną na głowie mu złożył.
— Nie trwóż się, nie drżyj! Widzę, żeś uczciwy, więc żadna krzywda tutaj cię nie spotka. Rycerze my i rycerskie mamy obyczaje. Od paru wieków na znak tu czekamy.
— Na znak?
— Nie inaczej, chłopcze — skinął głową olbrzym. — Po bitwie my tu przyszli, na spoczynek długi, lecz ten, co nas uśpił, przykazał surowo, że gdy się zjawi dobry, prawy człowiek i hasło głosem gromkim czy szeptem wypowie: „Już czas, wstańcie rycerze, dobądźcie swych mieczy. Ojczyzna w potrzebie! Ojczyzna was woła!” — wstaniemy, jak jeden mąż i niczym wicher od Tatr do słonego morza przemierzymy kraj nasz cały. Uderzymy na wroga, aż znowu wolną stanie się ojczyzna, a ludzie szczęśliwi śpiewać będą pieśni.
Tak prawił rycerz, a zdumiony pastuszek oczy raz po raz przecierał, w końcu do kolan się pochylił wielkiemu wojowi.
— Darujcie panie, żem wasz sen zakłócił. Puść mnie rycerzu, chcę wrócić do stada, bo się ze szczętem po halach rozpierzchnie. A kiedy do domu na powrót zawitam, opowiem o wszystkim. Pokrzepię ich serca!
Posłyszawszy te słowa, uśmiechnął się rycerz i nagle pojaśniało w grocie.
— Nie śpiesz się chłopcze, bo zanim na zawsze opuścisz tę czeluść, dostąpisz łaski, i ujrzysz nas wszystkich. Idź za mną śmiało. Nie bój się niczego.
Rzekłszy to rycerz ruszył w głąb jaskini rozświetlonej dziwnym, tajemniczym blaskiem. Była ona ogromna, pełna zakamarków, w których tysiąc pułapek czyhało na śmiałka, gdyby się sam jeden wedrzeć tutaj zdołał. Drogę zastępowały im ściany skalne, głazy wisiały nad głową, wabiły ich krużganki, tunele bez wyjścia. Wędrowali kamiennym lasem, brzegami strumieni spadających z hukiem w przepaście i studnie.
Ale rycerz szedł śmiało, mijając przeszkody, w mocnej prawicy trzymając dłoń chłopca. Aż wreszcie podziemna droga zawiodła ich do długiej groty. Stanęli w jej progu i biednemu pastuszkowi w piersiach dech zaparło. Jaskinia pełna była rycerzy. Siedzieli na koniach, stali pod ścianami. Jedni z rękami podniesionymi, inni pochyleni, tak jak ich przed wiekami sen nagły zaskoczył. Światłość szła od ich zbroi, przyłbic, tarcz i mieczy, od rzędów końskich kapiących od złota.
— Przyjrzyj się, chłopcze — odezwał się rycerz — bo nikt tego na świecie jeszcze nie oglądał. Zapamiętaj na zawsze, że tu pod Giewontem, na wołanie Ojczyzny czeka zbrojny hufiec!
A kiedy skończył, szum się zrobił w grocie, zarżały konie, zadzwoniły podkowy. Setki oczu otwarły się i spojrzały bystro na małego przybysza, co śmiał ich obudzić.
Wszyscy milczeli, aż w końcu przewodnik znak jakiś uczynił i przemówił do nich.
— Jeszcze nie czas! Spijcie!
Na to hasło zamarła drużyna. Ucichł szczęk oręża, łby zwiesiły konie. Tylko echo powtórzyło ostatnie westchnienia i w zaklętej grocie znów zaległa cisza.
Ani wiedział pastuszek, jak stamtąd powrócił. Czyja go ręka- wywiodła z podziemi. Gdy się ocknął na hali, słonko dawno z gór już zeszło. Zamyślił się bardzo nad tym, co zobaczył i kiedy do chałupy wieczorem stado swoje pędził, jak przyrzekł rycerzowi — opowiadał ludziom. Jedni mówili:
— Głupi! Śniło ci się wszystko!
Zaś drudzy z powagą kiwali głowami, a radość w sercach ich rosła, że tam pod Giewontem, choć zaczarowany, na straży ojczyzny czuwa zbrojny hufiec.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz