— Czołem, panie bracie — pozdrowił imć pana Łukasza i dwornie uchylił barankowej czapki. — Rokita sum!
— Rokita? — zdumiał się pan Łukasz i sięgając do komina, po płonącą żagiew, poświecił nią wokoło. — Nie wołałem waści!
— Ano, nie wołałeś — zgodził się diabelec — ale widzę, nocami deliberujesz, czuprynę garścią międlisz! Hę, hę — zaśmiał się, aż skry poszły mu z czerwonych ślepiów. — Może by i znalazła się rada, jak szybko fortunę waszmości pomnożyć.
— Jakże to? — nastawił ucha rycerz.
— A bo to mało ludzi gościńcami wędruje? — niby od niechcenia bąknął znowu diabeł. — Zasadzisz się na rozstaju, byle noc była ciemna!
— Co mi tu, wasze — skrzywił się pan Łukasz. — Nie rycerska to rzecz na gościńcu wojować, a i katu gardło, kiedy złapią, dać łatwo!
— Bene! — mruknął Rokita — skoro sam nie chcesz, tedy pakt uczyńmy. Ja będę zbójował, a co złupię — twoje! Jeno skóry waszmość musisz mi użyczyć. Moja zanadto wygarbowana. Tysiąc lat już w niej chodzę. Patrz! I kontusz przetarty, zetlał pas i buty!
Ważył w sobie chwilę rzecz całą pan Łukasz, ale że wrodzona chciwość wzięła w końcu górę, skinął głową na znak przyzwolenia. Zaraz też pstryknąwszy w palce, podał mu Rokita pióro i pergamin i rozkładając go w powietrzu, podpisu zażądał. A kiedy pan Słupecki utoczywszy krwi z palca pod cyrografem signum swe uczynił, Rokita porwał papier i skłonił się i zniknął.
Od owego wieczora nie było dnia, aby nie ograbił kupca wędrującego gościńcem. Włościanina wracającego z targu. Ba, nie wzgardził nawet mieszkiem kwestarza, a bywało też, że i herbowego po sakwach pomacał. Sumiennie wywiązywał się Rokita z zawartego paktu. Każdej nocy, gdy tylko zegar wybił północ, z brzękiem sypało się do bek, konwi i garnców zrabowane złoto, srebro i zwykłe miedziaki.
Cóż z tego, im więcej przybywało go panu Słupeckiemu, tym mniej był ze wszystkiego kontent. Rokita dwoił się, troił, krzywd tyle i złości ludziom wyrządzając, że w końcu sam Lucyfer, przez umyślnego pochwałę mu przysłał i o życzliwości piekła gorąco zapewniał.
Na takich to zbrodniach, gwałtach i napaściach zeszło lat kilka, a że diabeł zgodnie z umową w skórze rycerza zbójował, tedy wpierw cicho, a potem coraz głośniej o pana Łukaszowym procederze słuchy jęły krążyć. Daremnie zaklinał się imć Słupecki, że to sprawka diabła, nikt nie chciał mu wierzyć. Na koniec, gdy wieść o tym przed tron królewski na Wawel dotarła, zląkł się pan Słupecki i przywołał Rokitę.
— Dość już tych brewerii. Za głośno tu o nas!
— O nas! — parsknął śmiechem diabeł. — Wszak to Słupeckiego, nie Rokitę ścigają trybunalscy pachołkowie. Spójrz wasze! Jak to mi któryś kontusz* waszmości posiekał. Ledwom się im wydarł w karczmie podle traktu.
Pojął pan Słupecki, że to nie przelewki. Zburczał diabła siarczyście i zbójowania na zawsze zabronił.
Co było począć! Zmarkotniał Rokita, lecz jak pan kazał, rabunków zaprzestał. Jeno z tej desperacji rozpił się tak bardzo, że całymi tygodniami do domu nie wracał. Tak więc imć Słupecki, chcąc nie chcąc, w swym loszku dni na liczeniu własnych bogactw trawił. Tysiąc razy przeliczył już wszystkie dukaty, tysiąc razy talary, a miedziaki pięćset, aż wreszcie nuda i tęsknota za słoneczkiem doskwierać mu poczęła. A tu ani na gumno ruszyć i na parobków, by się nie guzdrali, wrzasnąć, ani z dziatkami własnymi trochę się pobawić. Bo jakże? Bez skóry, butów i kontusza[1]?!
Raz jeden tylko, klekotając kośćmi dziewkom w czeladnej kiedyś się pokazał, to gwałt taki podniosły, że strach było słuchać. Szczęściem Rokita właśnie co powrócił i mógł imć Słupecki w kompletnej postaci dziewki uspokoić.
Zbroił Rokita — cierpieć musiał rycerz. Nie raz, nie dwa diabelskie długi w karczmie musiał płacić, przed trybunałem stawał, bo choć Rokita rozboju poniechał, o jego gwałtach i burdach wciąż głośno było w okolicy.
Ale ścierpiałby to może wszystko pan Słupecki, na dawne Rokity wspomniawszy zasługi, gdyby nie to, że któregoś ranka fuknęła na niego jejmość dobrodzika, iż na spełnienie obietnicy czeka.
— Jakiej obietnicy? — zdumiał się pan Łukasz.
— A tej, coś wczora, nocą mi uczynił. — I dalejże tupać nogą i grymasić. — Karetę miałeś kupić! I suknię! Klejnoty!...
Zgrzytnął zębami rycerz. Domyślił się sprawki, kto to go w alkowie czasem zastępuje i tłumacząc się rozsierdzonej małżonce, że zapomniał o tym, bo w gospodzie z bracią szlachtą łeb miodem zaprószył, poprzysiągł diabłu zemstę!
— Pójdź no tu, bratku — skinął nań z wieczora. A gdy ten się zbliżył za kark go ucapił i pod nos podsunął głownię[2] karabeli.
— Powąchaj to, wasze! Nim ci ogon utnę! Cóż to? Mnie, mnie Słupeckiemu chcesz rogi przyprawić?! Ejże! Bierz moją skórę i w te pędy ruszaj! I dobrodzice wszystko wyperswaduj! Dam ja wam karetę, suknie i klejnoty!
Oj, nie w smak było Rokicie wypełniać ten rozkaz. Wił się niczym piskorz, próbował wymawiać, ale kiedy pan Słupecki cyrograf przypomniał, skoczył jak oparzony. Pognał do komnat jejmość dobrodziki, a gdy próg przekroczył, zaraz impet stracił.
Żadne pióro nie opisze, co się potem działo! Ledwo wykrztusił co miał przykazane, taki gwałt wybuchnął i rejwach, i wrzawa, jakiej nawet w piekle nigdy nie uświadczysz.
Diabeł swoje, dobrodzika swoje. Diabeł smyrg ku oknu, jejmość je zasłania. Ku drzwiom Rokita, jejmość też przy klamce. To szlocha, to prosi, pięścią wymachuje i żąda wszystkiego, co jej obiecano.
Zrozumiał Rokita, że się nie wywinie, że tego rozkazu wypełnić nie zdoła. Mając więc wszystkiego dosyć, skurczył się, zmalał i kominem czmychnął.
W chwilę potem stanął przed Słupeckim. Minę miał rzadką, kontusz poszarpany i już, już miał gębę otworzyć, by się wytłumaczyć, gdy rycerz ryknął gniewnie, aż zadrgały mury:
— Fora ze dwora, durniu! Miałeś służyć wiernie. Złamałeś pakta! Precz! I niech nigdy pod tym dachem noga twa nie stanie!
Tak się właśnie skończyła historia brewerii, jakie Rokita w skórze rycerza wyczyniał. Bo choć diabeł, sprawę pokpił, nie wiedząc, że nie ma na świecie takiej mocy, która odebrać by mogła kobiecie to, co wcześniej zostało jej obiecane.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
[1 ] Kontusz — staropolski wierzchni ubiór męski; długa suknia z rozciętymi rękawami.
[2] Głownia — dawna nazwa ostrza broni siecznej.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz