poniedziałek, 12 października 2015

O tym, jak diabeł Rokita przywdziawszy postać rycerza Łukasza Słupeckiego wielkie brewerie wyczyniał

Za panowania króla Władysława Warneńczyka żył w Słupcy chciwy rycerz. Wiosek miał kilka, talarów garniec kopiasty, ale panu Łukaszowi, bo takie na świat imię sobie przyniósł, i tego było mało. Niejedną noc przedumał, jak by tu fortunę swoją powiększyć, aż wreszcie, któregoś wieczora, ledwie północ wybiły zegary, stanął przed nim diabeł. Strój miał szlachecki, choć pocerowany, przy boku karabelę, a wąs na pół gęby!
      — Czołem, panie bracie — pozdrowił imć pana Łukasza i dwornie uchylił barankowej czapki. — Rokita sum!
      — Rokita? — zdumiał się pan Łukasz i sięgając do komina, po płonącą żagiew, poświecił nią wokoło. — Nie wołałem waści!
      — Ano, nie wołałeś — zgodził się diabelec — ale widzę, nocami deliberujesz, czuprynę garścią międlisz! Hę, hę — zaśmiał się, aż skry poszły mu z czerwonych ślepiów. — Może by i znalazła się rada, jak szybko fortunę waszmości pomnożyć.
      — Jakże to? — nastawił ucha rycerz.
      — A bo to mało ludzi gościńcami wędruje? — niby od niechcenia bąknął znowu diabeł. — Zasadzisz się na rozstaju, byle noc była ciemna!
      — Co mi tu, wasze — skrzywił się pan Łukasz. — Nie rycerska to rzecz na gościńcu wojować, a i katu gardło, kiedy złapią, dać łatwo!
      — Bene! — mruknął Rokita — skoro sam nie chcesz, tedy pakt uczyńmy. Ja będę zbójował, a co złupię — twoje! Jeno skóry waszmość musisz mi użyczyć. Moja zanadto wygarbowana. Tysiąc lat już w niej chodzę. Patrz! I kontusz przetarty, zetlał pas i buty!
      Ważył w sobie chwilę rzecz całą pan Łukasz, ale że wrodzona chciwość wzięła w końcu górę, skinął głową na znak przyzwolenia. Zaraz też pstryknąwszy w palce, podał mu Rokita pióro i pergamin i rozkładając go w powietrzu, podpisu zażądał. A kiedy pan Słupecki utoczywszy krwi z palca pod cyrografem signum swe uczynił, Rokita porwał papier i skłonił się i zniknął.
      Od owego wieczora nie było dnia, aby nie ograbił kupca wędrującego gościńcem. Włościanina wracającego z targu. Ba, nie wzgardził nawet mieszkiem kwestarza, a bywało też, że i herbowego po sakwach pomacał. Sumiennie wywiązywał się Rokita z zawartego paktu. Każdej nocy, gdy tylko zegar wybił północ, z brzękiem sypało się do bek, konwi i garnców zrabowane złoto, srebro i zwykłe miedziaki.
      Cóż z tego, im więcej przybywało go panu Słupeckiemu, tym mniej był ze wszystkiego kontent. Rokita dwoił się, troił, krzywd tyle i złości ludziom wyrządzając, że w końcu sam Lucyfer, przez umyślnego pochwałę mu przysłał i o życzliwości piekła gorąco zapewniał.
      Na takich to zbrodniach, gwałtach i napaściach zeszło lat kilka, a że diabeł zgodnie z umową w skórze rycerza zbójował, tedy wpierw cicho, a potem coraz głośniej o pana Łukaszowym procederze słuchy jęły krążyć. Daremnie zaklinał się imć Słupecki, że to sprawka diabła, nikt nie chciał mu wierzyć. Na koniec, gdy wieść o tym przed tron królewski na Wawel dotarła, zląkł się pan Słupecki i przywołał Rokitę.
      — Dość już tych brewerii. Za głośno tu o nas!
      — O nas! — parsknął śmiechem diabeł. — Wszak to Słupeckiego, nie Rokitę ścigają trybunalscy pachołkowie. Spójrz wasze! Jak to mi któryś kontusz* waszmości posiekał. Ledwom się im wydarł w karczmie podle traktu.
      Pojął pan Słupecki, że to nie przelewki. Zburczał diabła siarczyście i zbójowania na zawsze zabronił.
      Co było począć! Zmarkotniał Rokita, lecz jak pan kazał, rabunków zaprzestał. Jeno z tej desperacji rozpił się tak bardzo, że całymi tygodniami do domu nie wracał. Tak więc imć Słupecki, chcąc nie chcąc, w swym loszku dni na liczeniu własnych bogactw trawił. Tysiąc razy przeliczył już wszystkie dukaty, tysiąc razy talary, a miedziaki pięćset, aż wreszcie nuda i tęsknota za słoneczkiem doskwierać mu poczęła. A tu ani na gumno ruszyć i na parobków, by się nie guzdrali, wrzasnąć, ani z dziatkami własnymi trochę się pobawić. Bo jakże? Bez skóry, butów i kontusza[1]?!
      Raz jeden tylko, klekotając kośćmi dziewkom w czeladnej kiedyś się pokazał, to gwałt taki podniosły, że strach było słuchać. Szczęściem Rokita właśnie co powrócił i mógł imć Słupecki w kompletnej postaci dziewki uspokoić.
      Zbroił Rokita — cierpieć musiał rycerz. Nie raz, nie dwa diabelskie długi w karczmie musiał płacić, przed trybunałem stawał, bo choć Rokita rozboju poniechał, o jego gwałtach i burdach wciąż głośno było w okolicy.
      Ale ścierpiałby to może wszystko pan Słupecki, na dawne Rokity wspomniawszy zasługi, gdyby nie to, że któregoś ranka fuknęła na niego jejmość dobrodzika, iż na spełnienie obietnicy czeka.
      — Jakiej obietnicy? — zdumiał się pan Łukasz.
      — A tej, coś wczora, nocą mi uczynił. — I dalejże tupać nogą i grymasić. — Karetę miałeś kupić! I suknię! Klejnoty!...
      Zgrzytnął zębami rycerz. Domyślił się sprawki, kto to go w alkowie czasem zastępuje i tłumacząc się rozsierdzonej małżonce, że zapomniał o tym, bo w gospodzie z bracią szlachtą łeb miodem zaprószył, poprzysiągł diabłu zemstę!
      — Pójdź no tu, bratku — skinął nań z wieczora. A gdy ten się zbliżył za kark go ucapił i pod nos podsunął głownię[2] karabeli.
      — Powąchaj to, wasze! Nim ci ogon utnę! Cóż to? Mnie, mnie Słupeckiemu chcesz rogi przyprawić?! Ejże! Bierz moją skórę i w te pędy ruszaj! I dobrodzice wszystko wyperswaduj! Dam ja wam karetę, suknie i klejnoty!
      Oj, nie w smak było Rokicie wypełniać ten rozkaz. Wił się niczym piskorz, próbował wymawiać, ale kiedy pan Słupecki cyrograf przypomniał, skoczył jak oparzony. Pognał do komnat jejmość dobrodziki, a gdy próg przekroczył, zaraz impet stracił.
      Żadne pióro nie opisze, co się potem działo! Ledwo wykrztusił co miał przykazane, taki gwałt wybuchnął i rejwach, i wrzawa, jakiej nawet w piekle nigdy nie uświadczysz.
      Diabeł swoje, dobrodzika swoje. Diabeł smyrg ku oknu, jejmość je zasłania. Ku drzwiom Rokita, jejmość też przy klamce. To szlocha, to prosi, pięścią wymachuje i żąda wszystkiego, co jej obiecano.
     Zrozumiał Rokita, że się nie wywinie, że tego rozkazu wypełnić nie zdoła. Mając więc wszystkiego dosyć, skurczył się, zmalał i kominem czmychnął.
     W chwilę potem stanął przed Słupeckim. Minę miał rzadką, kontusz poszarpany i już, już miał gębę otworzyć, by się wytłumaczyć, gdy rycerz ryknął gniewnie, aż zadrgały mury:
     — Fora ze dwora, durniu! Miałeś służyć wiernie. Złamałeś pakta! Precz! I niech nigdy pod tym dachem noga twa nie stanie!
     Tak się właśnie skończyła historia brewerii, jakie Rokita w skórze rycerza wyczyniał. Bo choć diabeł, sprawę pokpił, nie wiedząc, że nie ma na świecie takiej mocy, która odebrać by mogła kobiecie to, co wcześniej zostało jej obiecane.

[1 ] Kontusz — staropolski wierzchni ubiór męski; długa suknia z rozciętymi rękawami.
[2] Głownia — dawna nazwa ostrza broni siecznej. 

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz