wtorek, 17 listopada 2015

O tym, jak wojewoda poznański Maciej Borkowic króla Kazimierza srodze rozgniewał

Zdarzyło się to wszystko w czasach, kiedy Olsztyn, nie opodal Częstochowy leżący, nie był jeszcze ani wsią, ani miastem, tylko prawdziwie królewskim gniazdem, z którego głos Kazimierzowej straży jednako donośnie niósł się na śląską i krakowską ziemię.
      Dźwięk olsztyńskiego rogu mroził serca rabusiów i złoczyńców, a włościanom i wędrownym kupcom nierzadko za miecz i tarczę stawał. Tak działo się z woli króla, który będąc nieprzyjacielem wszelkiego bezprawia, nie omieszkał ku jego wytępieniu najgorliwszych dołożyć starań.
      Za taką poręką z roku na rok bezpieczniej było gościńcami wędrować, czy to na piechotę, czy konno i mało już kto w królestwie kładł głowę i mienie pod zbójecką pałką.
      Lecz żył też w owych latach jeden pan możny, co go król wyniósł na urząd wysoki i wojewodą poznańskim uczynił. Czego potem w przytomności swych rycerzy po wielokroć gorzko żałował, jako iż rzeczony Maciej Borkowic zgoła nie wojewodą, ale zbójewodą ostał.
      — Słyszeliście, miłościwy panie — kłoniły się raz za razem do królewskich uszu głowy panów rady. — Miast hultajstwu i złodziejstwu dać odpór, miast ścigać i tępić ono plugastwo żelazem, pan wojewoda skrycie schronienie im daje!
      — Mało tego — trząsł siwą głową Jaksa. — Nie lękając się waszego gniewu, sam drużynę zbójecką skrzyknął i niby wilk czatuje przy traktach. Sąsiadów najeżdża, łyków i kupców łupi. Ba, nawet ubić człowieka nie znaczy dlań więcej, niż dla drugiego muchę!
      — Hańba! Hańba! — podniosły się zewsząd oburzone głosy.
      — Pod sąd!
      — Na banicję*!
      — Zbrodzień...
      I naraz wszyscy, nie bacząc na obecność królewskiej osoby, jeden przez drugiego jęli wygrażać i złorzeczyć okrutnemu wielmoży.
      Kazimierz zmarszczył brew. Potoczył ołowianym wzrokiem po spąsowiałych i rozedrganych gniewem twarzach, a na kim spojrzenie swe oparł, ów bladł, cichł nagle, aż w końcu nawet najzapalczywsi trącając się łokciami umilkli i z pokorą pochylili czoła.
      — Bene! — przerwał ciszę władca. — Bene — powtórzył szukając w tłumie oczu Jaksy. — Tedy go pojmajcie. Jest wasz!
      Ciężki wóz skrzypiąc kolebał się pełną wybojów i rozlewisk drogą. Zdrożone szkapska stękając i pochrapując wyszarpywały go z głębokich kolein, a kiedy ustawały, powożący nimi pachoł bezlitośnie poganiał je krzykiem i batem.
      — Ho, ho, hooo... — niosło się po przydrożnych brzezinach. — Ho, ho, hooo... — odpowiadało echo.
      Więzień nie spał. Kulił się na snopie mokrej, stęchłej słomy i szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał w pochmurne niebo. Od czasu do czasu prostował się, na ile pozwalały mu skuwające ręce i nogi żelaza. Błyskając wilczo zębami mruczał coś do siebie, a jego pierś podnosiły gniewne sapnięcia. Widać było, że gwałtownie coś rozpamiętuje, coś sobie przypomina.
      Po dwóch, trzech pacierzach głośniej zadzwoniły łańcuchy.
      — Czego? — warknął, pochylając się nad nim któryś z człapiących w błocku strażników. — Czego, zbóju?!
      — Wody — wychrypiał więzień i podniósłszy się z trzęsącego wozu, groźnie łypnął oczyma.
      Dzień był chłodny, jak cała zresztą wiosna tego roku, lecz mimo to skowanego wojewodę dręczyło pragnienie. Duszkiem wychylił podaną kwartę, potem omiótł bystrym spojrzeniem okoliczne, pokryte wybujałą już runią łany i w milczeniu opadł na słomę.
      Hardo zawsze nosił głowę wojewoda poznański. I teraz nie chciał pospolitować się z gminem. Zresztą od chwili pojmania go w Kaliszu...
      — Uch! — szarpnął się na tamto przypomnienie. — Właśnie wtedy — myślał nie panując nad drżeniem potężnych ramion. — Wtedy, gdy sam po dobrej woli chciał się stawić przed królem, by ostatecznie wyjaśnić i odeprzeć gromadzone przez lata zarzuty. Ha! — zacisnął zęby, przemógł. Mimo to obraz tamtego dnia ciągle powracał i piekł jak bolesna rana. Nie mogli, nie potrafili przez lata dosięgnąć go inaczej, tedy jak psy ukąsili milczkiem, zdradą! To Jaksa, to on, ów zapiekły w pomście staruch!
      Prawda, trzy roki temu puścił mu z dymem folwark, ale i przed Brandenburami piersią tę ziemię zastawiał. Bo to raz czy dwa przyszło mu się z nimi znosić? Ani wiedzieli kto, bo nocami i w przebraniu bijali się, nie zostawiając żadnego śladu.
      Coś, jakby żal zapiekło go pod powiekami. Iście! Zgoła nie rycerskie było ono wojowanie. Ale co wolno zbójowi, tego nie wolno wojewodzie — gorzko uśmiechnął się więzień. Od tej myśli poweselał, lecz przypomnienie Kalisza znów cieniem pokryło jego czoło.
      — Jakże tak? — mruczał. — Bez posłuchania, bez sądu? Jakby pasa rycerskiego nie nosił! Za co?
      Och, gdyby im się wydarł, nie wjechał w ona uliczkę, kędy ich samotrzeć, jeno z giermkiem i pachołkiem napadnięto — byłby wolny! Niespodziewanie przed oczyma stanął mu Poznań. Z mroku wyłoniła się posępna, surowa twarz brata, a potem zmyślna, zasnuta czymś twarz chłopca.
      Mógł nie jechać. Miał sen, niedobry sen. Jeleń Napiwów, herbowy jeleń broczył krwią, a siedzący w jego koronie, w wieńcu rogów wilk — ział bezzębną pustą paszczęką.
      — Nie jedźcie, ojcze — błagał go otrok.
      — Nie jedźcie — przywarła do strzemienia Miłosława.
      Tylko się zaśmiał. Ufny w swą moc, zuchwały, ani myślał, że znajdzie się ktoś, kto mógłby się targnąć na niego, pana z panów, wojewodę i rycerza znamienitego rodu. Cóż z tego, że go nienawidzono, że burzyło się przeciw niemu rycerstwo. Był ponad tę gawiedź!
      Przecież sam Piast słał ku niemu pisma, prosił, zjednywać próbował. I choć na krakowskim dworze opowiadano o nim rzeczy straszne, jakie w Wielkopolsce, z jego to, Maćka, przyczyny dziać się miały. Umyślni nie raz i nie dwa z pergaminem Kazimierzowym bez tchu gonili, by w sprawach państwowych rady jego zasięgnąć.
      Tak wtedy pomyślał i to go zgubiło! Zamknął na chwilę oczy, a szeroką pierś podniosło westchnienie. Zniknęły kajdany, poskrzypujący wóz, pachoły... Znów był wielkim panem.
      Ech, starczyłoby ich kilku: Wit, Dobko, Jaromir... Nikt od nich lepiej nie władał mieczem, berdyszem czy kuszą. I nikt by ich nie powstrzymał. Zawsze tak było. I wtedy gdy parę dymów puścili wedle tej wsi, co ją po nowemu Krzyżem zwano, i gdy ścinali się z Krzyżakami. Nie dało się ich powstrzymać. Gdy się rozhulali, brali bydło, konie. Ba, nawet niejednemu wielebnemu i braciszkom zakonnym — zdarzało się — skarbczyką tęgo nadwerężyli. Długo to trwało, lata.
      — Wstawajcie — ciężka ręka opadła mu na ramię. Otrząsnął się. To halabardnik podał mu misę. Gniewnym wzrokiem zmierzył więc pachoła, ale wnet oprzytomniał, ucichł. Te żelaza na rękach nie pozwalały zapomnieć, gdzie jest. Więc chociaż burzyła się w nim krew, milcząc szarpał palcami jadło, a myśl sama nawracała ku przeszłości.
      Co mu tam król? Czy to ród Napiwów gorszy? Przeciwnie, starszeństwem przed Piastami stoi. Gdyby tylko chciał... Mało to razy kusząc obietnicami nachodzili go posłańcy z Brandenburgii? Gdyby tylko zechciał, kto wie?
      Nie pragnął jednak takiego wyniesienia i nic nie wskórały poselstwa z Marchii. Iście, stanął na czele rokoszu, bo nadto już nowi przeciwko starym rodom występować poczęli. Nie przeciw koronie to jednak było, jeno tym młodym, rozpierającym się wszędzie włodarzom. Mieli to ścierpieć? Zresztą jednali się potem z królem na ucztach i łowach i nie odtrącił — jako prawią — podanej mu ręki. Więc za co kajdany? Za co? Nie dalej jak rok temu pismem i pieczęciami poręczył, iż stoi i stał będzie przy królu Kazimierzu. Potem znów były zabawy, turnieje, gonitwy. Tam właśnie ujrzał raz pierwszy królową. Na łowach, gdy na koń siadała, trzymał jej strzemię. Może za długo trzymał, zbyt zuchwale patrzył.
      Oczy jej od tamtego czasu niby to niechcący odnajdywały go w największej ciżbie. Szukały go i on ich szukał. I płoniła się, gdy całował kraj jej sukni — jakoby dziewka jaka, nie królowa!
      Więzień poruszył się — zmiął w ustach przekleństwo. Wiedział, a jakże, że bez ustanku wodziły za nim oczy szpiegów, ale do głowy by mu nie przyszło, iż oskarżać go można o konszachty z królową.
      — Przebóg — zgrzytnął zębami i na samą myśl o tym pot kroplisty wystąpił mu na czoło. Jakby tam nie gadali, pewne jest jedno, że królowi wino skwaśniało. Ani na łowy, ani do stołu więcej go już nie prosił, a że po kątach Jaksa i inni jęli mu gwałty wypominać, tedy jak stał, nie czapkując nikomu dosiadł konia i ruszył.
      Wozem znów chybnęło. Więzień niechętnie podniósł głowę i wbił oczy w przestrzeń. Przed nimi w półmroku zachodu majaczyły garbate niewysokie pagóry. Daleko, na jednej z nich sterczały smukłe, szarzejące wieże. Były jak inne i wiele takich widział już w swoim życiu. Nie wiadomo więc, dlaczego serce wojewody bardziej niż pętające go kajdany, skuł nagle lęk.
      — Hej, co to za mury? — zakrzyknął ku powożącemu.
      — Olsztyn — nie odwracając się mruknął tamten. I zaraz paląc z biczyska pogonił zmordowane mierzyny. Z każdym ich krokiem, z każdym obrotem kół zamek rósł, napawając więźnia coraz większą, nie znaną dotąd jego sercu trwogą. Może było to przeczucie kaźni, strasznej głodowej śmierci, która z woli monarchy miała go dopaść właśnie tu, w strzelających ku niebu basztach olsztyńskiego zamku. Może, kto wie?

* Banicja – wygnanie

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz