Armata huknęła po raz ostatni, a potem zarywszy rozgrzaną paszczą w leśne mchy, bezgłośnie zsunęła się z lawety. Oficer ściągnął wodze i wstrzymał konia. Wraz z nim zeskoczyło z wierzchowców kilku innych powstańców.
— Odciąć — warknął gniewnie.
— Tak jest! — wyprężył się któryś z kanonierów.
A gdy uwolnione z uprzęży siwki odprowadzono wreszcie na bok, oficer znów niecierpliwie rozkazał.
— Tu, pod dębem. Prędzej!
— ...ędzej..., ędzej... — ponaglało echo. Wiekowy dąb w milczeniu przyglądał się krzątającym postaciom. Widział jak dwóch gibkich, lnianowłosych zuchów wykopawszy dół, pośpiesznie coś weń opuściło i rąbiąc szablami olszynę, przywaliło go zieleniną. Czuł, jak na jego grubej korze znaczą to miejsce, by móc do niego trafić. A później, gdy już skończyli, przypatrywał się igrającym obłokom mgły. Nocnej, lipcowej mgły, która — ulitowawszy się nad powstańcami — czarodziejskim płaszczem okryła ich sekret.