niedziela, 25 października 2015

O tym, jak rycerz Lassota pokonał tatarskiego chana

Dzwon bił na trwogę. Jęczał żałobnie i ostrzegał tych, co nie zdołali umknąć. Ba, umknąć! Ale gdzie? I tu ich już widziano, i tam! Nie chronił przed nimi las i ostrokoły, ni fosy. Niczym burzliwa, spieniona rzeka płynęli od wschodu. Zagarniali sioła, zagrody, pustosząc, biorąc w jasyr i mordując.
      Na swych kudłatych konikach parli naprzód zdobywając po drodze Przemyśl, Tarnów, Kraków, aż dotarli tu, na Śląsko.
      Chmura pokryła czoło rycerza Lassoty. To, o czym myślał, napełniało go lękiem. Nie o sie­bie, cóż... lec w boju rzecz zwykła, rycerska. Ale o dziatwę, o białki, o ten tłum skłębiony, przewalający się za murami miasta. Powiódł okiem po wałach, po wieżycach zbrojnych, na których czuwali skuleni łucznicy.
      — Czy Racibórz oprze się takiej nawale? Temu mrowiu, co się w stepach zalęgło?
      Bronić się do ostatka! Tak nakazał Mieszko i sam Henrykowi na pomoc wyruszył.
      — Utrzymać! — szarpał wąsa Lassota. — Ale jak, gdy za księciem poszło tysiąc zbroj­nych, a jemu ledwie dwie setki w grodzie zosta­wiono!
      Zmierzył znów wzrokiem odległy horyzont wypatrując pierwszych tatarskich hezarów[1].
      — Są — szepnął stojący obok giermek Maćko. — Patrzcie, panie Lassoto! Tam, obok dębiny!
      — Tak! Są już psubraty — skrzywił się Lassota. I nagle klepnąwszy po ramieniu chłopca, nakazał, by ludzi okrzyknął przy murach.
      W trzy pacierze nadodrzańskie łęgi zaro­iły się postaciami skośnookich jeźdźców.
      — Laboga! — wystraszył się Maćko. — Zali wierzycie, panie, że im zdzierżym?!
      — Głupiś — uciął Lassota, lecz zaraz złagodniał. — Nasza rzecz wytrzymać, aż książę powróci!
      Tymczasem na łęgach, przy samej rzece, rozstawiono już skórzany namiot Tin-fu-chana. Wbito chorągiew i wnet poczet wodza jak szablą rozciął gardłującą tłuszczę.
      Nawet brew nie drgnęła w twarzy Tin-fu-chana, kiedy się zatrzymał w środku swego wojska. Dopiero gdy po grzbiecie sługi opuś­cił się z konia, spojrzał ku miastu i splunął z pogardą.
      — Weźmiemy je z marszu!
      I jak wiatru powiew poszedł szmer po woj­sku, że ma się sposobić, by gród, co przed nimi stoi, z rozkazu Tin-fu-chana zdobyć nie zwle­kając.
      Zaraz też skoczyli gońcy do hezarów i set­nicy na piszczelach dali sygnał. Ruszyli ławą niczym wilcze stado. Półkolem, półksiężycem, aż dopadli murów. Piąć się poczęli jeden przez drugiego, zwinni, zawzięci, z okrucieństwem w oku.
      Strwożyli się obrońcy, lecz Bartek Lassota własnym przykładem serca wszystkich krze­pił. Struchlałemu parobkowi wydarł łuk i strzały i w szeregach wroga począł szczerbę czynić. Porwali się za nim także inni, ten z kuszą, ów z berdyszem[2], inni z kamieniami i wrzątkiem wroga z murów rażąc. Próżno parli Tatarzy, próżno wałem trupów jak nowym murem miasto opasali. Nie zmogli obrońców.
      Świsnęły więc piszczele, poszły w ruch buńczuki i z rozkazu Tin-fu-chana cofnęło się wojsko. Zmiął brodę w garści wielki wódz ordyńców i klnąc, i ciskając wkoło piorunami, starszych nad hezarami rychło wezwać kazał.
      Jak spod ziemi wyrośli zaraz przed swym wodzem i widać niejednemu wąsa nadwerę­żył, bo wnet pojękując, każdy z ręką u gęby, pomknęli, jakby ich śmierć goniła, do swoich oddziałów.
      Szturm, jaki przypuszczono, był jeszcze straszniejszy. Podciągnięto machiny, tarany, podpały.
      — Obrócić w perzynę! — tupał wódz Ta­tarów. — Kto pierwszy wedrze się na mury, samego księcia Mieszka niech bierze majątek. I żonę, i dzieci, i sprzęty!
      Lecz i tym razem drużyna Lassoty odparła, choć z trudem, tatarską nawałę. Cały dzień wojowano i wciąż niczym skała w środku spie­nionych żywiołów bronił się Racibórz. Fala za falą oblewały go coraz to nowe szeregi, ale im większa była zaciętość atakujących, tym silniejszy rósł opór za murami.
      Darł na sobie szaty rozjuszony Tin-fu-chan. — Czarami się chyba bronią! To nie­możliwe, by się ów drobiazg oprzeć mógł mej ordzie. Hej! — zdzielił harapem[3] dziesiętnika straży, co czuwała nad jego, chana bez­pieczeństwem.
      — Orifiammę wywiesić! Niech poznają mój gniew. Niech zasmakują przed śmiercią, co to lęk i groza!
      W mig rozwinięto ten straszliwy sztandar, wieszczący zagładę obrońcom i miastu. Wiatr wydął purpurowy jedwab, ożywiając hafto­wane na nim groźne cielska smoków.
      Podnieceni tym Tatarzy z wrzaskiem okrut­nym znów ruszyli na mury. Ale wybrańcy Lassoty też nie próżnowali. Chmara strzał za chmarą pustoszyła szeregi najeźdźców. I nie wiadomo, kto posłał tę jedną, która aż po bełt[4] ugrzęzła w piersi Tin-fu-chana.
      Zachwiał się, runął z konia, a ten widok straszny zatrwożył wszystkie tatarskie od­działy. Odstąpili w popłochu i nawet ciała swego wodza nie zdołali zabrać. Porzucili tarany, machiny i łupy, mało co w ucieczce nie gubiąc swych ciżem.
      Opatrując szczerby w umocnieniach i mu­rach podkręcał rycerz Lassota z uciechy wąsiska.
      — Ha! A nie mówiłem! — toczył dumnie okiem i kogo napotkał, do piersi przyciskał. —Ha! Myśleli szelmy, że nas żywcem zjedzą!
      Potem na pachołka klasnął, by mu przy­wiódł konia i samowtór z Maćkiem wyruszył na wały. Długo tam krążyli wśród pobitych wrogów, a kiedy ciało Tin-fu-chana naresz­cie znaleźli, kazał mu Lassota uciąć głowę i zatknąć na końcu żelaznej spisy[5].
      Powoli, w triumfie objechali miasto, a kiedy się już do syta wszyscy napatrzyli, umyślił ją pan Lassota umieścić nad bramą.
      — Niechaj tam czeka, aż książę powróci. Niechaj też pamiętają wszyscy, po wsze czasy, że kto by się na gród nasz i na ziemię targnął, tego los podobny spotka jak Tatarów!
      Ostrożnie, lękliwie ściągali Bartkowi wo­jownicy chanowe główsko ze spisy i przytwierdzali nad wjazdową bramą.
      — Uważajmy, bracia — szeptał łucznik Jaro.
      — Uważajmy — głosem łamliwym wtóro­wał mu drugi.
      I dopiero gdy na cześć zwycięstwa kazał Bartek odbić parę beczek z mocnym polskim piwem, pierzchnął lęk przed tą straszną wciąż, chociaż martwą głową.
      W parę zaś dni później, kiedy książę wró­cił gorąco witany, obejrzał zdobycz, nie po­skąpił pochwał i by upamiętnić owe wydarze­nia, kazał głowę Tin-fu-chana kuć zaraz w kamieniu i zawiesić nad bramą, by wisiała tam długo na wieczną przestrogę.

[1] Hezar — tatarski oddział wojska złożony z tysiąca ludzi.
[2] Berdysz — ciężki topór bojowy składający się z dużego i ciężkiego żeleźca osadzonego na długim drzewcu
[3] Harap — bicz z krótką rękojeścią i długim rzemie­niem.
[4] Bełt — tu: lotki strzały.
[5] Spisa — pika; długa broń drzewcowa piechoty, służąca do kłucia.


Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz