Dzielną drużynę miał Mohort i wszyscy krzepko dzierżyli włócznię nie chybiając celu. Nie było lepszych do miecza, a z łuku, czajkę w locie każdy z nich trafiał jedną strzałą. Pod taką strażą spokojnie się żyło w słowiańskich osadach. Niewiasty jantar zbierały, tkały płótno, przędły. Ziemia rodziła, mnożyły się stada. Dzieci do boru chodziły bez trwogi, chyba niedźwiedzia strzegąc się lub wilka. Mohort zaś z wojami tropił w lesie zwierza i w kontynach[1] bogów słowiańskich nie gasł święty ogień.
Sława plemienia szła po okolicy, kupcy ją wieźli dalej, w obce kraje.
Tak było do czasu, kiedy Niemcy wielką siłą napadli na ziemie przyodrza. Pierwszy ich zobaczył młody Borko, co do zagrody bartnika zachodził i przegadywał się z Rewą, piękną jego córką. Gdy w krzakach malin obcy szłom[2] ujrzał, w łeb zdzielił tęgo, aż chrupnęły kości, potem dwóch jeszcze na ziemię powalił i dziewkę porwawszy pomknął do osady.
Mohort już wiedział, sposobił drużynę i nim chwila minęła ruszyli do boju. Straszna jest bitwa. Miecz o miecz dzwoni, tarcza zderza się z tarczą. Ćma germańska coraz ciaśniejszym pierścieniem otacza obrońców. Nikt nie wie, jak długo potrwa jeszcze bitwa, nikt czasu nie liczy, lecz widać, że samym męstwem wroga nie da się pokonać.
Patrzy Mohort po swoich, rachuje, kto poległ, i świstawkę z kości przykłada do ust. Na ten znak zaprzestają walki słowiańscy woje i niczym cienie przepadają w mroku.
Potem w głębi boru, wśród leśnych ostępów, opatrują swe rany i grzebią poległych. Czoło Mohorta marszczy gniew i troska. Nie męska to rzecz po lasach się chować, niewiasty i dzieci zostawiając. Ale zabrać ze sobą? Śmierć więcej niż pewna.
Waży to wszystko woj i ciężko mu na duszy. Wreszcie, gdy zmożona snem twardym, legła w krąg drużyna, odchodzi od ognia. Ciszej od rysia przemyka wśród chaszczy i nim gwiazdy zbledną, staje przed kontyną.
— Pokłon wam daję. Witaj kneziu świata! — To mówiąc, czoło chyli w pokłonie.
Lecz niedługo czeka, bo wnet z głębi mroku wysuwa się zgarbiona, potężna postać. Włos ma jak mleko zbielały, twarz ogorzałą, oczy bystre, widzące przez skałę.
— Z czym przychodzisz, Mohorcie?
— Ratujcie nas. Siła nas w boju z Niemcami poległo. Chaty nasze spalone, zrabowane stada. Wspomóżcie, pomóżcie choć radą.
Zamyślił się starzec, dłonie splótł na lasce.
— Wiem o wszystkim, a i bitwę widziałem. Wielu naszych padło i nie koniec na tym.
Widzę, jak idą z ogniem i żelazem. Nowych niosą bogów. Palą święte chramy*[3] i ziemię pustoszą...
Zerwał się Mohort. — Rady, Bogu, rady!
— Jest jedna tylko. Wiem, mężne masz serce, więc prawdę ci powiem. Bój trzeba toczyć o tę ziemię tak długo, aż znowu wolną się stanie. A teraz żegnaj, odejdź już, Mohorcie.
O świcie wraca Mohort do swych towarzyszy i nim ockną się ze snu, plan nowy obmyślą
— Będziemy ich szarpać, podchodzić jak wilki. Bić nocami, wytchnienia nie dając!
— Będziemy — przysięgają junacy, a w serca ich wstępuje otucha!
Wiele dni minęło od owej przysięgi. Zapomnieli o domach Mohortowi woje. Las jest ich domem, a dachem listowie. Biada Niemcom, którzy samotnie stopę postawią w tym borze. Niejeden mały oddział przepadł już bez wieści. Niejeden germański rycerz życie w nim postradał. Na próżno węszą za nimi prześladowcy. Po mokradłach, topielach wodzą ich junacy, sami najprzemyślniejszym uchodząc pułapkom. Szczęście sprzyja Mohortowej drużynie, jakby ją bogi chroniły od złego. W mateczniku, gdzie ni zwierz się nie przedrze, ni ptak nie doleci, mają swe leże. Tam siedzą przy ogniu i oręż sposobią.
Tęskno im za chatą, za żoną, dziatkami. A Borkowi najtęskniej. Więc gdy noc zapada i sen morzy wszystkich, mknie niczym na skrzydłach do chaty bartnika.
Co wieczór tam czeka Rewa jasnowłosa, a tylko w drzwiach stanie, jak bluszcz oplatają go jej ręce, warkocze. O kochaniu prawi jej Borko i gdyby nie najazd, dawno by dziewosłębów do bartnika posłał. Rada mu dziewka i on innej nie chce.
Jak chwila mija im noc i przed pierwszą zorzą Borko znów cichaczem przemyka się do obozu. Ale choć się strzeże, myli trop i kluczy, czyjeś oczy za nim krok w krok postępują. Nie drgnie liść pod stopą, ptak się nie obudzi i nie wie Borko, że na druhów swoich nieszczęście sprowadza.
Już znają ścieżkę wrogowie, już wykryli leże i którejś nocy, przed świtem, niczym gończych psów sfora, zwala się na mohortowych wojów gromada Germanów.
Wyrwani ze snu, kto się tam, z czym porwał, bój zaczynają ostatni. Nie ujdą już z życiem, mysz się nie prześliźnie, tak ciasno ich otacza wrogów zwarta ciżba.
Widząc to, żegna się z towarzyszami dzielny woj Mohort. Potem włócznie w ziemię wbić każe i za ostrokołem[4] gotują się drogo oddać swoje życie.
Gdy wtem..., aż oczy przetarli... Z włóczni wbitych w ziemię zaczęły szybko wyrastać liście i konary.
Chciał krzyknąć Mohort, lecz nie dobył głosu. Patrzy po drużynie, nie widząc nikogo. W miejscu, gdzie stali — kołysze się zieleń.
Daremnie szukają ich Germanie, ciskają włócznie, z łuków szyją wkoło. Tylko echo przedrzeźnia krzyki, odbite od młodej, zielonej dąbrowy.
Tak bóg słowiański nie chcąc, by zginęli, w dęby zamienił junaków Mohorta i dziś jeszcze, koło Kinie, zobaczyć je można. Przy jednym z nich widziano ponoć piękną Rewę. Ale to już może zmyślili poeci?
[1] Kontyna — świątynia słowiańska.
[2] Szłom — dawna nazwa hełmu stożkowego
[3] Chram — świątynia pogańska.
[4] Ostrokół — w dawnych zamkach i dworach ogrodzenie z drewnianych zaostrzonych u góry pali.
Za: Andrzej Żak, Rycerz Króla Jegomości. Polskie opowieści rycerskie, Katowice 1988
[1] Kontyna — świątynia słowiańska.
[2] Szłom — dawna nazwa hełmu stożkowego
[3] Chram — świątynia pogańska.
[4] Ostrokół — w dawnych zamkach i dworach ogrodzenie z drewnianych zaostrzonych u góry pali.
Za: Andrzej Żak, Rycerz Króla Jegomości. Polskie opowieści rycerskie, Katowice 1988
Piękna sprawa: nasze POLSKIE❤️🇵🇱❤️tradycje, baśnie, historyczne przekazy, obyczaje. Aby więcej ludzi tak KOCHAŁO i SZANOWALO Najjaśniejszą Rzeczpospolita POLSKĘ tj. my (serdeczne dzięki Val de Mar‼️). BÓG+HONOR+OJCZYZNA
OdpowiedzUsuń