czwartek, 19 listopada 2015

O tym, jak nadobna Halszka wzgardziwszy miłością pasowanych rycerzy pokochała Jaśka, który, choć nie nosił ostróg, odwagą i męstwem wszystkich ich przewyższał

Za panowania Jagiellonów żył w ziemi poznańskiej wojewoda Górka. Dumny był wielce i taki bogaty, że jego bogactw nikt nie mógł zrachować. Niczym władca udzielny rządził swym dominium, a z jego słowem, nawet w Krakowie, sam król jegomość musiał się liczyć!
      Drżeli przed nim wrogowie, a i wśród przyjaciół na myśl o niełasce niejednemu frantowi zadzwoniły zęby.
      Jedyna Halszka, córka wojewody, wokół malutkiego paluszka potrafiła owinąć wielmożę i niczego jej pan Górka odmówić nie umiał. Chciała złotogłowiu — wnet miała go furę! Zapragnęła italskich muzyków, a już w parę niedziel później włoska kapela cichym, zdawałoby się nieziemskim graniem napełniała zamkowe komnaty.
      Piękna była Halszka, że piękniejszej próżno by i ze świecą szukać. Oczy niby dwa diamenty gorzały w jej twarzy, a na kogo spojrzała, ten ci już do końca życia nie mógł jej zapomnieć.
      Nic więc dziwnego, że wieść o cudnej wojewodziance szeroko się rozeszła po całym kraju. Spierano się czego ma więcej: piękności, bogactwa czy dobroci, ale wszyscy co do jednego zgodnie przyznali, że choćby miała tego jedynie połowę nie byłoby w całej Wielkopolsce, ba, nawet Rzeczypospolitej panny piękniejszej, bogatszej i lepszej!
      Przez palce patrzył wojewoda na rycerską młodzież, co jak pszczoły do barci ciągnęła do szamotulskiego zamku.
      — At! — machał ręką i wydymał usta. — Chudopachołki to! Bez znaczenia i grosza przy duszy! Nie takiego męża Halszka ma dostanie!
      — Prawda — przytakiwali dworscy rezydenci. — Piękna jest wojewodzianka i swoją urodą, dowcipem i bogactwem sam majestat korony ozdobić by mogła!
      — Ano mogłaby — brał się pod boki jaśnie oświecony Górka. I cisnąwszy zręcznemu dworakowi brzęczącą sakiewkę, wszystkich, co byli w zamku, na biesiadę prosił.
      Znane były te uczty. Trwały aż do świtu. Bawiono się hucznie, z tańcami i śpiewem, a kiedy zorza poranna zajrzała już w okna, wytaczało się towarzystwo na zamkowy dziedziniec i tu koni dosiadłszy kolasek i furek, z paleniem batów, hukaniem i wrzawą ruszało na łowy.
      Niejednemu się tam dobrze kurzyło z czupryny i w kułbace albo na wasążku drzemkę sobie uciął, ale pan wojewoda, gdy tylko w bór wpadli, do łowów wszystkich sam zachęcać raczył.
      Nikt nie zliczy, ile saren, zajęcy i lisów co rano padało w borach wojewody. Ale czy to zwierza w lasach obfitość wtedy była większa, czy podchmielone towarzystwo więcej huku czyniło niż szkody, bo nazajutrz rankiem znowu polowano!
      Tak było do dnia, kiedy piękna Halszka uprosiwszy rodzica, w las ruszyła z gośćmi. Wiosna właśnie nadeszła i marcowe słońce na polankach śniegi pięknie już stopiło. Bór grzmiał wokół palbą, rogami, szczekaniem. I może to słońce, a może hałasy ze snu zimowego zbudziły niedźwiedzia.
      Dźwignął się z gawry[1], wyjrzał na świat boży i nagle oko w oko stanął z myśliwymi. Trzasnęły strzelby. Niedźwiedź poczuł ból w boku. Potem mu drugi pocisk ogniem przypiekł łapę. Jak od os się oganiał, aż pojął po wrzasku, że go chcą osaczyć i życia pozbawić. Podniósł się więc groźnie i jak burza ruszył ku cofającym się strzelcom, ogarom i szczwaczom.
      Na widok szarżującego z wściekłością niedźwiedzia trwoga ogarnęła zwierzęta i ludzi. Spłoszył się rumak Halszki, poniósł w stronę bestii, a potem dęba stanąwszy wyrzucił ją z siodła.
      Oniemieli wszyscy na ten widok straszny. Niedźwiedź był blisko! W przód sadził susami. Już paszczę ogromną nad panną rozdziawiał, gdy wtem jakoby piorun uderzył nań Jaśko. Błysnęło ostrze wbite aż po drzewce i nim kto krzyknąć albo westchnąć zdołał, bestia i giermek skłębili się w walce. Pasowali się chwilę niczym zapaśnicy, a potem niedźwiedź, choć śmiertelnie ranny, przywalił junaka i pierś mu rozorał.
      Tumult się podniósł, wrzawa i wołanie. Skoczono ratować i pannę i Jaśka. Panna nie draśnięta z tej opresji wyszła, zaś giermek ...cóż, w kolasę wojewody złożyli go słudzy i co koń wyskoczy pognano do zamku.
      Po owym wydarzeniu Halszka, na krok nie odstępowała swojego wybawcy.
      — To moja wina, moja — szeptała rannemu. — Dziękuję ci waszmość, wiem, com ci powinna!
      Zaś on uśmiechnięty, bez kropli krwi w twarzy, głos dobywając z obolałej piersi przysięgał, że gdyby mu nawet z setką niedźwiedzi zmagać znów się przyszło, to dla niej, dla Halszki zmagałby się zaraz.
      Wzruszyła się wojewodzianka tą wiernością giermka i przyrzekła sobie, że gdy wydobrzeje, sam z jej rąk nagrodę, jaką zechce weźmie!
      Ba, wydobrzeje, łatwo to powiedzieć! Nie raz, nie dwa pukała kostucha do izdebki giermka. Ale na próżno! Za każdym razem przepędzały ją zioła, napary i driakwie, jakie Halszka wraz z ochmistrzynią nosiły rannemu. Pielęgnowała go jak brata, jak ojca i czulej, aż zazdrość brała całą młódź rycerską i niejeden po cichu w sercu swym żałował, że to nie jemu w obronie wojewodzianki niedźwiedź pierś rozerwał.
      Tak mijały tygodnie, a gdy ciepła wiosna na dobre rozgościła się już w bzach i trawach, słaby jeszcze Jaśko w końcu z łoża powstał. Od tej chwili piękną córkę magnata i dzielnego giermka coraz częściej widywać poczęto razem na spacerach.
      — Pokochała go Halszka!
      — I on ją miłuje!
      Tak mówili wszyscy głośno, coraz głośniej. Śmiał się z tego wszystkiego wojewoda Górka, ale by ukrócić w końcu złe języki, przed swe oblicze wołać kazał Jaśka.
      — Zratowałeś mi dziewkę, rzeknij, czego pragniesz?! Chcesz, dam ci wioskę. Dam ci sto dukatów!
      — Niczego nie chcę, mości wojewodo. Bom nie dla nagrody życie jej ocalił. Pozwól mi służyć dalej przy twym boku. To mi wystarczy.
      — Hmmm! — skubnął wąsa w zadumie wielmoża. — Dobrze. Nie chcesz nagrody, niech na twoim stanie. Jeno mi dziewki więcej nie bałamuć, bo za mąż idzie. Za kasztelanica!
      Po tych słowach, aż zachwiał się Jaśko i zbladłszy niczym płótno pokłonił się panu. A później, jakby go choroba nowa z nóg zwaliła, dwa dni przeleżał w ciasnej swej izdebce. Próżno go Halszka chciała rozweselić, aż wreszcie, gdy mu szyję oplótłszy rękami, prosić zaczęła by jej wyznał wszystko, opowiedział giermek, co usłyszał wczoraj.
      Na wieść o zamążpójściu pobladła i Halszka, lecz gniew jej zaraz lica rozpłomienił, a potem tuląc się do ukochanego szepnęła gorąco:
      — Jeśli twoją nie będę, nie będę niczyją. Przysięgam!
      I w chwilę później do komnaty ojca z rozwianym warkoczem wbiegła jak szalona.
      — Chcesz mnie wydać za mąż, za kasztelanica! Za tego dudka, z brodawką na nosie! Nigdy — tupała i trzęsła się z krzyku. — Kocham tylko Jaśka! Życie mi ocalił!
      I łkając i szlochając padła na kolana. Zdumiał się wojewoda tak nagłym wybuchem, lecz tym razem ani myślał ustąpić swej córce.
      — Dość już tych fochów. Chcesz żebym ja, wojewoda, dla twoich fanaberii wziął sługę za zięcia! Nie ma co, mości panno, też mi parantela!
      Rozpacz kamieniem legła na sercu dziewczyny. Na nic się zdały prośby i zaklęcia. Rozgniewany wojewoda nawet słuchać nie chciał i surowo zabronił spotykać się z Jaśkiem.
      Od tej rozmowy zmieniła się Halszka. Bladość i smutek pokryły jej czoło. Nie mogąc widywać się z ukochanym, całe dnie spędzała w komnacie przy krosnach albo od okna do okna snuła się po zamku.
      — Zapomniał o mnie! — myślała czasami.— Gdyby kochał, porwałby mnie z zamku.— Nie wiedziała bowiem, że z woli jej ojca wysłano Jaśka w długą, długą drogę.
      Tymczasem zbliżał się termin zaręczyn. Kasztelanic coraz częściej zaglądał do Halszki i nie zrażony milczeniem dziewczyny przywoził podarunki i prawił grzeczności. A kiedy nachylając się, do ucha jej szeptał:
      — Pięknaś aspanna, jakoby lelija! Odpychała go zawsze i sypiąc skry z oczu śmiała się drwiąco:
     — Pójdę za tego, który oko w oko, sam jeden zmierzy się z niedźwiedziem.
      Na takie dictum krzywił się konkurent, ale że na karb niedawnego wypadku rzecz całą składano, słowa dziewczyny puszczał mimochodem.
      Wreszcie, po żniwach, nastał dzień zrękowin. Moc kolas, bryk, półkoszków ściągnęła do zamku. Aż łuna biła od pasów złocistych, od soboli, karmazynów[2], delii[3] i żupanów.
      Pan wojewoda wysoko na ganku kłaniał się i witał zjeżdżających gości. Tych wiódł na pokoje, tamtym ledwie skinął, a jeszcze innych, równych mu godnością, kordialnie ściskał.
      Radość i gwar wesoły wypełniały zamek. Tylko jedna narzeczona rozpacz miała w twarzy. Jej spojrzenie bez przerwy błądziło po sali, jakby kogoś szukało i nie mogło znaleźć.
      Wreszcie, gdy bal się zaczął, dostrzegła go w tłumie. O głowę wyższy, górując nad ciżbą, stał o drzwi oparty, zmęczony podróżą. Spotkały się ich spojrzenia i po jednej chwili Halszka wraz z wierną dworką wybiegła gdzieś z sali.
      Od tego czasu wszelki ślad zaginął po cudnej Halszce i jej ukochanym. Nigdy nie znaleziono dwojga zakochanych, choć są tacy, co twierdzą, że pan wojewoda ścigał ich długo, znalazł i uwięził, ale to już trzeba między bajki włożyć!

[1] Gawra – zimowe legowisko niedźwiedzia
[2] Karmazyn – szlachcic starożytnego rodu, któremu przysługiwało noszenie karmazynowego (czerwonego) żupana
[3]Delia – staropolski wierzchni ubiór męski; długi płaszcz narzucany na żupan

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz