piątek, 13 listopada 2015

O Czarnym Krzychu i o tym, jak na majestat królewski targnąć się poważył

Kupiecki wóz grzęznąc po osie toczył się wolno rozmiękłym, wiosennym traktem. Zmordowane szkapska dobywały ostatka sił, za nic mając sobie świst bata i pohukiwanie powożącego nimi pachołka.
      — Wio, wio, maluśkie — zachęcał je wozak, ale parujące chabety nie chciały przyśpieszyć. Widać było, że lada moment ustaną. I rzeczywiście, wóz toczył się jeszcze kilka staj, a kiedy koła zaczepiły o jakiś tęgi, wystający korzeń, zatrzymał się w miejscu.
      — Nie uciągną, panie — westchnął bezradnie pachołek. — Sami widzicie — obrócił się do odzianego w bobrową szubę imć pana Kopytki, krakowskiego kupca i rajcy.
      — Nie uciągną! Nie uciągną! — warknął zagadnięty, bystro przy tym rozglądając się po lesistej okolicy. — Bacz lepiej, czy daleko jeszcze do Głogowa?

      — Ho, Ho! — podrapał się pod czapką pachoł. — Widzi mi się, że przed nocą nie zdążymy, panie. Szkapy ledwo zipią...
      — Co? Coś rzekł? — trzasnął w kark sługę jegomość Kopytko. — Popędzaj mierzyny, bo grzbiet wygarbuję. Sam wójt Rupert z wieczerzą mnie czeka! Ruszaj!
      Pachołek chlupnął w błocko. Poczłapał do przodu i ująwszy za uzdę zdrożonego siwka, cmoknął zachęcająco. Koniska szarpnęły. Wóz drgnął, lecz nie ruszył z miejsca.
      — Naprzód! Naprzód! — ponaglał Kopytko i pochwyciwszy leżące biczysko, jął nim okładać chude końskie boki.
      W owym zacietrzewieniu nawet się nie spostrzegł, jak z pobliskiej brzeziny wyskoczyli jezdni. Jeden, drugi... dziesiąty. Bez szelestu, niczym leśne duchy, otoczyli furkę i dopiero gdy któryś dał ognia z rusznicy, zdumionemu Kopytce wypadł batog z garści.
      — Zbóje — przemknęło mu przez myśl, lecz było za późno. Zewsząd bowiem otaczały ich zbrojne, rycerskie postacie. Broń mieli zacną, odziewek dostatni, aż w serce Kopytki wstąpiła otucha.
      — Darujcie, ichmościowie — pokłonił się nisko. — Jam kramarz wędrowny i jeżeli trzeba, rozpakuję sakwy i sprzedam co chcecie. Wybaczcie, ichmościowie, wziąłem was za zbójów!
      — Za zbójów! — ryknął śmiechem najstarszy w gromadzie, co się czarną zbroją wśród innych wyróżniał. — Cha, cha! — rechotał, aż pod bór się niosło.
      — Cha, cha! — wtórowali mu inni. Aż wreszcie śmiech umilkł i ów czarny rycerz, który nad wszystkimi wyraźnie przewodził, rzekł nagle cicho: — A czemuż to waszmość stanąłeś tu, w boru? Zdrożone masz konie? Albo wóz za ciężki?
      I znów z kpiną w oczach zakrzyknął ku swoim.
      — Ulżyjcie mierzynom, bo z miejsca nie ruszą. Wszak się podróżnym przyjść z pomocą godzi. Dalejże, psubraty! Ruszać się, a żywo!
      Kilku zbrojnych skoczyło do wozu. Z krzykiem jęli dobywać suknie, naczynia i oręż, wisiory bursztynowe, skóry i pachnidła.
      Jęknął imć Kopytko pojąwszy pułapkę.
      Próżno jednak o zmiłowanie na kolanach błagał. Rozbawieni rabusie wziąwszy łup bogaty, i jak się zjawili, tak ze śmiechem przepadli! gdzieś w boru.
      Nazajutrz o świtaniu, drżąc z zimna i trwogi, stanął imć Kopytko przed bramą Głogowa. Wpuszczono go zaraz, a gdy opowiedział o tym, jak go na gościńcu wczoraj ograbiono, wójt Hugo Rupert długo kręcił głową. Potem przed radą miejską, kiedy go pytano, raz jeszcze opisał jegomość Kopytko postacie rabusi i kto im przewodził. A kiedy skończył, tumult się uczynił.
      — To rycerz Krzych Czarny — wołano dokoła. Dziw żeś z życiem uszedł. Dziękuj waszmość Bogu! — Rabuś to, nie rycerz — zagrzmiał pan Kopytko, który tu, w środku miasta, odzyskał już rezon. — Nie daruję swego i choćby przed królem, na samym Wawelu, ale skargę złożę!
      — Nie musicie na Wawel — westchnął cicho Rupert. — Już na przyszłą niedzielę król w Głogowie stanie. Rzeknijcie mu wszystko i ja słowo powiem. Pokarał on zuchwalca, choć to pasowany!
      W kilka dni potem, gdy słonko kwietniowe osuszyło z wilgoci już pola i łąki, na trakcie głogowskim zadudniła ziemia. Niewielki orszak z orłem na proporcu posuwał się raźno ku wieżom Głogowa. W blasku jasnego dnia grały srebrem zbroice rycerzy, zaś wiosenny wiatr niósł woń rozkwitłych dopiero co złocieni i fiołków.
      Król Zygmunt jechał wierzchem, karetę oddawszy staremu burgrabiemu, co go darło w kościach. Gawędził właśnie z młodym sokolnikiem, gdy wtem do jego uszu dotarł szczęk i wrzawa. Zaraz też ujrzano jak z gęstej brzeziny wyroili się zbrojni i mijając króla jako wilcy wpadli na tabory.
      Grom gdyby uderzył w słoneczne popołudnie, mniejsze by wrażenie w orszaku uczynił, niż ów zuchwały napad na poczet królewski. Kto nie zdążył uskoczyć, ten legł usieczony. Zrabowano sakwy, sepety i skrzynię, gdzie król jegomość kazał trzymać złoto. I nim się kto spostrzegł, zgraja napastników niby dym się rozwiała w okolicznych lasach.
      Srogim gniewem uniósł się król Zygmunt. I kiedy tylko rannych opatrzyć zdołano, co koń wyskoczy ruszył do Głogowa. Ani chciał się witać z mieszkańcami grodu, którzy tłumnie wylegli, by pozdrowić władcę. Ani gadać z wójtem, ni z kupcem Kopytka. Ledwo w zamku stanął, kazał, wezwać Kmitę.
      W mig się zjawił rycerz przed pańskim obliczem i z powagą wysłuchał królewskich rozkazań.
      — Weźmiesz sto, nie, dwie setki — marszczył czoło Zygmunt — żołnierstwa przedniego, by z hultajstwem skończyć. Jeszcze dziś sformujesz z nich zacną chorągiew i choćby w nocy, ale w pole ruszysz!
      Skłonił się Kmita, a gdy już wychodził, król mu na ramieniu rękę swą położył.
      — Niech wiedzą: Kto na koronę targnąć się poważy, musi dać głowę pod katowski topór!
      Wypadł Kmita z komnaty i wnet szum się począł. Na dziedzińcu, w kordegardzie[1] sposobiono oręż. Pachołkowie i stajenni kułbaczyli konie. I pchnięto posłańców do miasta Prudnika, by i ono co rychlej wystawiło oddział.
      W parę godzin później, krótko przed północą, pierwsza setka konnych opuściła Głogów. Nawet pies nie szczeknął, nie brzęknęło strzemię, tak cicho jak cienie rozpłynęli się w mroku.
      Tymczasem w głębi boru rycerze rabusie, zwilżając gardła zrabowanym winem, przy ognisku chełpliwie wspominali bitwę. Jak to przetrzepali skórę królewskim pachołkom i zmusili do ucieczki samego Zygmunta!
      Gęsto krążyły kielichy przy tych opowieściach i coraz to któryś z rabusi chrapiąc padał w trawę. Jedynie rycerz Czarny milcząc patrzył w ogień. Nie w głowie miał zabawę. Odepchnął dzban wina, który mu pod nos podtykał jeden z kompanów. Tylko on wiedział, że za gwałt dzisiejszy wcześniej czy później przyjdzie głowę złożyć.
      Złowrogi głos puszczyka przerwał jego myśli. Spojrzał po kamratach, co spali pokotem. Zerknął w niebo, gdy wtem trzask łamanej gałązki zbudził jego czujność.
      — Zdawało mi się — mruknął, lecz gdy trzask następny z innej już strony dobiegł jego uszu, trącił ciżmą pachołka, co spał obok niego.
      — Wstawaj! Wstawaj! — ryknął i ujrzał jak las wokół nagle ożył, jak setka postaci szyjąc z łuków i siekąc mieczami pustoszy zbójecki obóz.
      Porwali się obudzeni tą wrzawą rabusie. Lecz widząc, że trup coraz gęściej po ich stronie pada, jeden po drugim czmychali w głąb lasu.
      Jeszcze się Czarny bronił z garstką tych zajadłych, którym i tak od dawna stryczek był pisany. Ale i ich w końcu przemogła ciżba napastników.
      W parę dni potem na rynku głogowskim cieśle stukając toporami jęli wznosić szafot. Głuchy, trumienny głos obudził Krzycha. Dźwignął się do okna, czołem dotknął kraty, a to, co ujrzał, siły mu odjęło. Pot kroplisty zrosił jego czoło i pojął wreszcie, że nie ma ratunku.
      Jeszcze wczoraj przed trybunałem, choć kasztelan krakowski w imieniu króla żądał jego gardła, żywił nadzieję.
      — Jakże to? — pytał więźniów. On rycerz z pradziada miałby niczym chmyz jaki głowę oddać katu?
      Ale go osądzono za zbrodnie bez liku i za tę, którą obraził królewski majestat. Nie ugiął się trybunał przed groźbą rycerza, co choć spętany, niczym dzik się srożył. Miał śmiercią zapłacić za swoje występki.
      Próżno rabuś czekał, że go ułaskawią, że z wieścią przybędą, z królewskim rozkazem. Na każde skrzypnięcie zrywał się z barłogu, krążył wśród murów i głośno złorzeczył. Nikt się nie zjawił, tylko mnich pokorny, co go przed ścięciem chciał pojednać z Bogiem.
      Gwar rósł za oknem, wciskał się do wieży. A im słońce było wyżej, tym bardziej potężniał. Kto żyw, dziewki, pachołkowie, stateczni mieszczanie, ściągnęli tłumnie, by patrzeć, jak tracą tego, co jeszcze niedawno straszył w okolicy.
      I przez tę wrzawę Czarny nie dosłyszał, że za plecami zgrzytnęła zawora. Poczuł tylko nagle, że go łapią ręce, mocne i mnogie, że go wloką w tę oślepiającą i tak straszną jasność.


[1] Kordegarda – tu: pomieszczenie dla straży zamkowej.


Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz