poniedziałek, 2 listopada 2015

O tym, jak to rycerz Bartłomiej Brandenburczyków z Gardźca wypędził

Pięć wieków temu, kiedy książę Otton III najniespodziewaniej rozstał się z tym światem, w sławnym grodzie Szczecinie zapanował wielki smutek. Trzy dni radzono w ratuszowej sali i nie było zgody, komu władzę oddać.
      — Następców nie ostawił — wzdychał rajca Rufus — radźmy tedy, radźmy jako żywo!
      — A jak miał ostawić — gniewnie mruk­nął Hozjusz — gdy mu dopiero szło na lat dwadzieścia.
      — Rację ma! Rację — zakrzyknięto chó­rem, lecz Hozjusz dłoń podniósł, że chce mówić dalej.
      — Wszelako dziś jeszcze postanowić trzeba, komu tron Ottona oddać we władanie. Ani chybi Brandenbury już o wszystkim wiedzą. I tylko patrzeć, jak do bitwy ruszą. Smaczny to dla nich kąsek. Strzeżmy się panowie!...
      — Więc ślijmy do Wołogoszczy — znów przerwał mu Rufus. — po księcia Warcisława! Po księcia Eryka. To krew słowiańska! Precz z Brandenburami!

      — Precz! Precz! — wrzask się podniósł, a gdy w końcu ustał, nie zwlekając ni chwili poselstwo wysłano. Tak władzę w Szczecinie objęli książęta słowiańscy Warcisław i Eryk.
      Ale radość Pomorzan trwała bardzo krótko, bo choć Szczecin pozostał we władaniu Sło­wian, Brandenburczycy zajęli Gardziec, gród nad Odrą ważny, bogaty. I długo by jeszcze pozostawał w rękach obcych, gdyby nie fortel Bartka z Dębogóry. A było to tak:
      Właśnie śniegi zeszły i wiosna nastała, gdy do wójta Gardźca przybyli z nowiną.
      — Syn wam się urodził! Radujcie się, panie! Ucieszyło się Niemczysko, na nogach za­chwiało, bo dziedzica po mieczu od lat już wy­glądał, więc gdy rezon odzyskał, krzyknął na pachołka i mocząc wąsy w piwie, jął obmyś­lać chrzciny. Huczne miały być, z zabawą, tańcami!
      — Ha! Co mi tam, samych wołów dziesięć zarżnąć każę, baranów ze trzydzieści. Kuf[1] piwa dziesiątek, bek wina osiem starczy! Ha! Brał się pod boki. — Niech wspominają, jak chrzciłem Hermana!
      Turkoczą koła karet, skrzypi końska uprząż. Ze wszystkich stron pędzą goście na chrzciny. Pachołkowie trzaskają z batów, pohukują na konie, aż po boru niesie.
      A w Gardźcu wójt kontent bardzo. Wąsa podkręca, pańskim okiem wszystkiego doglą­da. Tego szturchnie, innego oburknie, jak to pan! Ale bez złości.
      Już mosty zwodzą, otwierają bramy, gdy nagle strażnik, co nad stajnią grodzką pie­sze zawsze trzyma, przed wójtem wyprężony staje.
      — Obroku, wasza miłość, obroku nie star­szy. Szkap tyle zjechało! Co czynić, wasza miłość?!
      — Do kroćset — zeźlił się wójt. — Choćby pod ziemi, a dobyć. Bo głową odpowiesz!
      Zmartwił się strażnik. — Skąd tu obrok; dobyć? W chłopskich stodołach, na przednówku? Próżno szukać. Chyba w Dębogórze. U rycerza Bartka. Młodzik to jeszcze, ale rządny bardzo. Jeno czy sprzeda? Zajadły on na nas wielce i gdyby mógł... Niejednego już knechta czekanem[2] pomacał. Tfu! Takiemu z drogi lepiej schodzić!
      Ale rozkazanie pańskie niczym pętla dławi, więc choć to nie po myśli, wnet stary przez Odrę posłańców wyprawił.
      W jakiś czas później kłaniają się rycerzowi Brandenburczycy i mimo iż trwoga im łydki kąsa, rzecz całą wykładają.
      — Pan nasz, jaśnie wielmożny wójt Gar­dźca ucztę wielką sprawia. Jego syna chrzci­my. Miasto taborów pełne, koni, a obroku mało. Sprzedajcie, rycerzu, owsa. Dobrze zapłacim.
      Potrząsnął głową rycerz i już chciał odmó­wić, kiedy myśl pewna do głowy mu wpadła. Bystro spojrzał po przybyszach i mruknął:
      — Powiadacie, chrzciny! Hmm, prawda. Nie godzi się przy takiej okazji sąsiadów nie wspomóc. Choćby tam i krzywdy między nami były. Dobrze. Rzeknijcie wójtowi, że będzie miał owies. Jeno nie dziś, nie jutro. Za trzy dni tuzin wozów do Gardźca powiodę i z wój­tem cenę sam ustalę.
      Zadowoleni Brandenburczycy ruszyli z po­wrotem do Gardźca, lecz jeszcze na dobre nie ścichł po nich tętent, gdy dwóch pachołków za nimi wypadło. Jeno nie ku Gardźcowi mknęli, a prosto na Szczecin. Dobrze parli ostrogami konie, bo jeszcze przed wieczerzą na zamku książąt pomorskich stanęli.
      — Rycerz Bartłomiej z Dębogóry naszymi ustami o posłuchanie prosi — skłonili się przed Warcisławem i Erykiem zdrożeni po­słańcy.
      — Mówcie — skinął głową Warcisław — mówcie, z czym to tak panu na Dębogórze pilno i czemu to sam przed nami nie stanie?
      — Kiedy nie możem mówić — zerknęli po książęcych sługach posłańcy. — Jeno w cztery oczy!
      — Też coś — odął usta Eryk.
      Ale książę Warcisław znowu znak uczynił i zaraz dwór cały, nawet księżna pani, oddali­li się cicho.
      Po godzinie, choć pora była późna, ruch się jakiś począł w książęcym zamczysku. To tu, to tam błyskało światło. W kuchniach ładowano sepety[3], sposobiono miecze i pan­cerze. Jeszcze tej samej nocy, nad samym ra­nem, oddział zbrojnych ruszył ku Dębogórze.
      A w Gardźcu huczy zabawa, strumieniem leje się wino, rzeką płynie piwo! Hulają ry­cerze, mieszczanie, ciury. Ba! Nawet prostym knechtom antały gorzałki kazano wytoczyć. Takich chrzcin jak Gardziec Gardźcem nikt Jeszcze nie widział.
      — Huknijcie tam z armat! Nie żałujcie prochu! — klepie się po bokach rozbawiony wójt. A gdy podochoceni żołnierze wypełniają rozkaz i od grzmotu dygoczą zastawione stoły, obejmuje czule swą małżonkę Bertę i woła:
      — A co! A co! Niech wiedzą szelmy, że chrzcimy Hermana! Nieprędko o nich zapo­mną!
      Lecz nie wiedział, że słowa te za parę go­dzin co innego dla wszystkich oznaczać już będą.
      Po południu, a może pod wieczór, kolebiąc się, skrzypiąc, zjechał pod miejską bramę sznur wasągów. Ciężko były naładowane i w rozmiękłym błocku koła ich tonęły aż po same osie.
      — Wer da? — ocknął się podchmielony strażnik.
      — Owies więziem — odkrzyknięto z dołu. — Puszczaj durniu żywo, bo głową zapłacisz!
      Strażnikowi dobrze czworzyło się w oczach, jako że dzbanów kilka już wysuszył, więc miarkując, że ktoś, kto tak obcesowo na niego nastaje, samego wójta krewniakiem być musi, bramę kutą knechtom rychło podnieść kazał. Ani nie spostrzegł, że coś jak na owies zanadto ciężko poskrzypują wozy, że koniska ledwo uciągnąć je mogą.
      — Do wójta prowadź — zażądał Bartło­miej, bo on to na czele jezdnych do miasta przybywał i nie marudząc ku zamkowi ruszył.
      W trzy pacierze stanęli pod basztą. I ledwo koła przestały turkotać. — W nich! — wrza­snął Bartłomiej dobywając miecza. Ruszyły się wozy, zadrgały jak żywe i pół setki mie­czów rozjaśniło półmrok.
      — Bij! — ryknął znowu i skoczył ku Niem­com.
      Tumult się podniósł. Odbił mocnym echem. Żelazo zgrzytnęło o żelazo, jęk zmieszał się z jękiem. A były tak głośne, że mimo muzyki i pijackich wrzasków, dotarły nawet do bie­siadnej sali.
      — Uciszyć drabów — rozkazał wójt, ale chociaż oficerów zerwało się kilku, zgiełk nie przycichał, lecz zdawał się rosnąć.
      Zagniewał się więc bardzo, sam ku oknu ruszył, a to, co ujrzał, aż dech w nim zaparło.
      Potem głosem tak strasznym, że zadrgały świece, zakrzyknął:
      — Zdrada! Zdrada! Zdrada!
      Do broni się porwali wszyscy biesiadnicy, lecz było za późno. Zamek i miasto było w rę­kach polskich.
      Jak piszą w starych księgach, Brandenburczycy czas jakiś bronili się jeszcze w jednej miejskiej bramie, ale i stamtąd niebawem wszystkich głód wypędził.
      Po tych wydarzeniach książę Warcisław odebrał przysięgę od mieszczan Gardźca na wierność po wsze czasy.


[1]Ku f a — wielka dębowa beczka.
[2] Czekan — toporek bojowy, którego żeleźce (zakoń­czone czasami półkolistą gałką) osadzone było na długim drzewcu.
[3] Sepet — kufer podróżny.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz