niedziela, 15 listopada 2015

O kneziu Kraku, co się żenić nie chciał

Działo się to w czasach baśniowych, kiedy Kraków nie był jeszcze stolicą ani nawet miastem, a na jego miejscu, tuż nad samą Wisłą, wznosił się tylko niewielki, lecz warowny gródek. Władał nim kneź Krak, sławny i prawy woj, od którego imienia miejsce przyjęło swą nazwę.
      Szczęśliwie się żyło kneziowi i drużynie. Bory wokół gródka dostarczały zwierza, rzeka ryb świeżych, zaś łany uprawne, w krąg wydarte puszczy — prosa i żyta na placki i bułki.
      Pięknym młodzieńcem był włodarz Krakowa, i liczko niejedno płoniło się przy nim, i niejedne oczy zerkały ku kneziowi. Lecz cóż, Krak wolał łowy, gonitwy, zabawy!
      — Nie starym jeszcze — zbywał dziewosłębów — gdy wiek mój nastanie, przy kominie siędę. Czas będzie wtedy na żonę i dziatki.

      I tak niczym wicher przeleciała młodość. Włos kruczoczarny przeplótł szron srebrzysty. Dawno pomarli zmartwieni rodzice, którzy z nadzieją wyglądali synowej i dziedzica.
      Kneź myśli o żeniaczce jak gza odpędzał. Na nic zamawiania, gusła i lubczyki. Śmiał się Krak z onych czarów i choć podstarzały, żadnej z pięknych dziewek nie dał się usidlić. Tak było do czasu, póki losy ślepe nie zawiodły go w gościnę, hen, na dwór Popiela.
      Cztery dni wędrował w nadgoplańskie strony, aż o świcie piątego zjechał pod Kruszwicę.
      Brzask właśnie wstawał i wśród mgieł jeziornych, ujrzał kneź boginkę. Daremnie inkaust trwonić, z piórem się mocować. Jeszcze się taki nie narodził, co jej urodę opisać potrafił. Jak jaskółka śmignęła i przepadła w trawach, choć Krak pchnął rumaka, by dopędzić zjawę, śmiech go jeno doszedł i drganie łoziny.
      Parę staj dalej, gdy bór się skończył, zazłociła się w słońcu stolica Popielą. Krak w róg zadąć kazał, a kiedy most rzucono, na czele drużyny wjechał do Kruszwicy.
      Godnie witał Kraka sławny książę Popiel. Nie szczędził wołów, baranów i piwa. Co noc ucztowano w blasku trzasek smolnych, co dzień polowano w nadgoplańskich kniejach. I trzeba trafu, że któregoś ranka Krak znów napotkał nieznaną boginkę. W wieńcu na głowie, piękniejszą od innych, ujrzał ją nagle w gronie rówieśniczek. Zioła i kwiaty zbierała na łące i ani spostrzegła, jak koniem zatoczył i płosząc towarzyszki drogę jej zajechał.
      Podniosła nań oczy bez trwogi i gniewu i czar chyba rzuciła w duszę knezia Kraka, bo wróciwszy do zamku, jadło odtrącił i dzień cały i noc przedumał. Wszelako dnia następnego siodłać kazał konia, by razem z Popielem wyruszyć na łowy. Dziwnym zrządzeniem, ścieżki ich zawiodły ku miejscu, gdzie znowu ujrzeli dziewczynę.
      — Kto ona? — szepnął Krak. — Jestli dworką waszą?
      A gdy książę Popiel skinął na to głową, Krak pytał dalej z roziskrzonym wzrokiem.
      — Jako ją zowią? Rzeknijcie! Na bogi! Kim są jej ojce? Prawcie, ale żywo!
      — To dziewka z Wenedów — skubnął wąsa Popiel. — Z zacnego rodu. I Wenda ją zowią.
      — Wenda, Wenda — Krak powtórzył imię, aż wejrzenia obojga znowu się spotkały. I pojął kneź, że za ona Wendę, za oczy jak gwiazdy i warkocz lniany, oddałby księstwo, ba, i żywot nawet!
      Siedem dni i siedem nocy trwało weselisko. Sto baranów zarżnięto i wołów pół setki. Kucharzom, kuchcikom aż pomdlały ręce od tych udźców, pieczeni, półgęsków, kapłonów, dźwiganych bez ustanku na książęce stoły. Rzeka piwa spłynęła w gardła weselników i zdało się iż od okrzyków rozpadnie się Wawel.
      Tak się żenił kneź znad Wisły z prześliczną Wenedką, którą potem, przez wieki Wandą u nas zwano. A kiedy weselisko wreszcie się skończyło i umilkły drumle, lutnie i bębenki, do swego męża przemówiła Wanda.
      — Z daleka przybyłam, by dzielić twe troski, by życie pędzić u twojego boku. Pozwól więc, panie, bym mogła ludowi, co mnie witał tak pięknie i hucznie, odwdzięczyć się sercem.
      Kiedyśmy jechali w orszaku weselnym, widziałam niewiastę, miała smutek w twarzy i w ramionach trzymała płaczące maleństwo. Umiem ja lokować i znam się na ziołach. Pozwól więc, panie, abym im pomogła.
      Wzruszył się Krak takimi słowami i na wszystko, o co prosiła, bardzo chętnie przystał. Z jego też rozkazu wnet rozwarto wrótnie i ogłoszono, że kto tylko pragnie, kogo trapi choroba albo niedostatek, niechaj się stawi w książęcym dworzyszczu, bo księżna Wanda radę na to znajdzie.
       Zaroił się więc podwórzec wszelaką biedotą, a Wanda każdemu, kto wyciągnął rękę, ofiarowała pociechę i pomoc. Coraz częściej jej biały płaszcz widywano w chatach, lepiankach ubogich. Zaś lud, któremu pomagała w cierpieniu, dobroć jej wynosił nawet nad urodę.
       Dobrze się żyło Krakowi i jego młodej żonie, ale że złe licho nigdy nie zasypia, dnia pewnego nieszczęście dotknęło obojga. Jaro, rumak szlachetny i czarny jak smoła, który wiernie i wytrwale służył swemu panu, poniósł go na łowach i zrzuciwszy z grzbietu, niemłodemu już Krakowi kości pogruchotał.
      Wojowie na ramionach nieśli swego knezia i nim smutny orszak dobrnął do Krakowa, wieść o tym wypadku dotarła do Wandy. Na koń skoczyła i pomknęła, by ratować małżonka. Ale na nic się zdały jej zioła i driakwie. Próżno kadzono dymem, przykładano kamień i w kontynach bogów składano obiaty[1]. Krak marniał w oczach i któregoś ranka stado kruków zleciało nad Wawel. Jeszcze zarządził, by po jego śmierci na stolcu książęcym panowała Wanda i uścisnąwszy żonę, rozstał się ze światem.
      Po zgonie księcia smutek zagościł w Krakowie. Od łez wypłakanych aż przybrała Wisła. A potem stos jęto budować, aby spalić Kraka, a z nim jego służbę, wierne psy i konie. I spłonęliby wszyscy, jak obyczaj każe, gdyby nie Wanda, co zwoławszy radę tak przemówiła do poddanych Kraka:
      — Znam wasze prawa, ale moją wolą jest, by odstąpiono od takich pochówków. Miłowałam męża jako nikt na świecie, ale teraz, kiedy książę martwy, nikt więcej krom niego na stosie nie spłonie!
      Szmer zdumienia poszedł w krąg po radzie, ale że woli księżny nikt się nie sprzeciwił, ostało jak rzekła. Wieść o tym zdarzeniu rozniosła się szybko nie tylko po naszym kraju, lecz i obcej ziemi. I dziwowano się wszędzie, jak to księżna Wanda zgoła nie białogłowskim rozumem prawa ustanawia. Wnet i gądkowie pieśni poczęli układać, sławiąc bez reszty jej wdzięki i rozum, a że trafiali na królewskie dwory, niejeden książę czy bogaty rycerz śladem tej pieśni ruszał do Krakowa.
       Wielu z nich starało się o piękną wdowę, ale księżna Wanda nie wybrała nikogo. A gdy książę niemiecki chciał ją wziąć przemocą, z wawelskiej wieży rzuciła się w wodę.
      Długo płakano po Kraku i Wandzie i by pamięć ich przetrwała przez następne wieki, wedle grodu obojgu usypano kopce.



[1] Obiata – ofiara

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz