środa, 18 listopada 2015

O tym, jak rycerz Janko w kasztelance się rozmiłował

Niedaleko jurajskiej wsi Piaseczno góruje nad okolicą straszna i sławna skała Okiennik. Sławna, bo przed wiekami w jej jaskiniach miano ukryć nieprzebrane skarby. A straszna, bo... Chyba jeszcze za panowania Piastów, żył na ziemi myszkowskiej pan wielce bogaty, a jeszcze bardziej niż bogaty — okrutny. Z kilku zamków, którymi władał, za gniazdo wybrał sobie Morsko. Lecz nie orli, a jastrzębi cień padał z niego na włościan mozolących się w jego dobrach.
      Kasztelan[1] hulał, majątek trwonił. A gdy mu dukatów w szkatule brakło, z poddanych swoich pot krwawy wyciskał, kupców po traktach łupił i sąsiadów zajeżdżał. Tych krzywd i łez, które z jego powodu wylano, tuzin rachmistrzów nie zliczyłby do końca świata. Dość powiedzieć, że był grzesznikiem tak zapiekłym, iż nie zmienił się nawet wtedy, gdy żona powiła mu córeczkę. Jasną, po czym nie mogąc ubłagać męża, by na drogę cnoty wrócił, co rychlej pożegnała się z tym światem.
      W sieroctwie tedy mijał czas kasztelance. A że płynął szparko, więc nie wiadomo nawet kiedy wyrosła nie tylko na urodziwą, ale jak powiadano — prawdziwie piękną pannę! Jej włosy splecione w dwa grube warkocze miały kolor dojrzewających w słońcu zbóż. Oczy błękitniały niczym polne bławatki. A głosu zazdrościć mogły jurajskie słowiki.
      Nie dziw zatem, że gdy z ową jasnością w licu, od której wzięła swoje imię, biegła do wrót ojcowskiego kasztelu, zatrzymywał się każdy, kto ją ujrzał. A potem wymruczawszy pozdrowienie, z gębą otwartą długo nie mógł się napatrzeć, ni nadziwować jej urodzie.
      — Piękna jest nasza panienka — szeptali jedni.
      — I dobra — zgodnie dorzucali drudzy.
      Zaś stara ochmistrzyni, wodząc okiem za kraśniejącą z dnia na dzień wychowanicą, coraz częściej przypominała: — Oj, czas dziewce za mąż, czas, czas!
      I wychylając się z okna zamkowej wieży niecierpliwie wyglądała dziewosłębów. Ale na próżno. Bo choć o rękę kasztelanki chętnie starałoby się wielu, jak dotąd nikt jeszcze nie poważył się zapukać do zamkowej bramy. Jednych onieśmielała jej piękność, innych lęk przed okrutnym włodarzem. Jeden tylko mógł stawić czoła piekielnikowi. Młody, rosnący w sławę rycerz Janko. Ale on, nieledwie przed rokiem zdobywszy pas i ostrogi, pociągnął właśnie w obce kraje rojące się od straszliwych smoków, dziwolągów i stworów. Że zaś śmiały młodzik rozprawiał się z nimi chwacko, wieść o tym niby fala szeroko rozlała się po świecie. Niebawem też dotarła do murów Morska, gdzie w lot pochwyciły ją dziewki czeladne nie omieszkując zanieść swojej pani.
      Nim jednak do tego doszło. Jasna wsparłszy głowę na ręku jęła dumać o sławnym junaku: przed laty w dolinie, co ją teraz Bądkowską zowią, ulągł się niegdyś stwór tak dziwaczny i zarazem srogi, że każdemu, kto go ujrzał, lodową garścią ściskało coś gardło. Miał zad kobyli, a paszczękę żaby. Głos rechotliwy i smocze wejrzenie. Dzień i noc taplał się w potoku. Przejść nikomu nie dozwolił, a jak zdybał babę — che, che, che — wiadomo!
      Bieda, okropna bieda niczym głaz legła na sercach będkowian. Ni ogniem smoka wyżegnąć, ni święconą wodą, więc jak? Jak przegnać paskudę? Siedem dni radzono i nocy też siedem, w końcu posłali na skargę do Krakowa. A tam w śmiech!
      — Ropuch baby napada?! — Chi, chi, chi — trzęsły się dworskie brzuchy. — Musi tam się wam wszystkim mocno ze łbów kurzyć! I poradzono: — Nie pijta tyle! I basta.
      Tymczasem plugawe smoczysko srożyło się jeszcze okrutniej. Nie było dnia ba! — godziny, by kogoś na szwank nie wystawił. Nikomu nie przepuścił. Tarmosił dziewki, baby, a rechotał przy tym, że strach! Kiedyś potopił wesele. Podsadził się pod wóz, prygnęło bractwo w wodę. Chlupnęło, bryznęło, a ten do młodej. I dalejże balować z nią do rana. Tfu, nie było rady na bezecnika. Dopiero, gdy razu pewnego zmyliwszy czujność samego biskupa za sukienkę do potoka ściągnął — podniosło się larum. Ogłoszono, otrąbiono we wszystkich stronach królestwa, że kto tylko ma ochotę, czy to łyk[2], czy pasowany, do walki ze smokiem niech staje i z pomocą bożą łeb bestii ucina. A kto by plugawca ubił, nie tylko na wdzięczność i pamięć będkowian zasłuży, ale i z rąk króla miłościwego nagrodę weźmie, oczywiście wraz z ręką królewny (to ostatnie wszakże przezorni heroldowie ogłaszali po cichutku...). Tymże to sposobem w niecały tydzień potem zahuczały w Będkowskiej Dolinie rycerskie rogi.
      — Tra—ta—ta, tra—ta—ta — niosło się przez pojaśniałe od tarcz i zbroi będkowskie lasy. — Tra—ta—ta, tra—ta—ta — tętniła pod kopytami rumaków ziemia. Ilu było jednak tych rycerzy i z jakich krain przybyli — niestety, nikt już dzisiaj nie pamięta. Jedno jest pewne: żadnemu z nich, choć wszyscy byli dzielni i sławni, nie udało się pokonać smoka. Zawstydzeni, z pochylonymi głowami, wzięli więc w końcu nogi za pas i tyle ich widziano.
      Gdy niepocieszeni będkowianie wypłakali już wszystkie łzy i stracili wszelką nadzieję — zdarzyło się coś, o czym po dziś dzień opowiadają w tych stronach, pokazując przy tym rękoma ku skałom.
      Któregoś dnia pojawił się w okolicy chłopak. Kruczowłosy, odziany w lnianą świtkę[3], raźno kroczył przez wieś, a zwiedziawszy się od tutejszych wystraszonych gadułów o gnębiącym ich smoku, bez wahania ruszył mu na przeciwko. Nie uląkł się bestii. Śmiało podniósł z błocka czyjś porzucony, rdzewiejący miecz i stanąwszy nad strumieniem świsnął nim trzy razy.
      Obudził się potwór, ryknął rozgniewany, a gdy młody śmiałek zamierzył się znowu — smok w jednej chwili zamienił się w skałę. Że zaś w popłochu zapomniał zaklęcia, za pomocą którego mógł odmienić postać, stoi tak od wieków z kamienną, rozdziawioną paszczą, przezwany Żabim Koniem.
      O takim to nieulękłym junaku śniła cudna kasztelanka czy to wieczorem przy krosienkach, czy to na łące zbierając kwiaty i zioła. Tak minęło parę lat. Ale że w tęsknotach dziewczęcych moc tajemna być musi, któregoś ranka zdarzyło się, że biegnąc z pola ujrzała przed sobą młodzieńca. Śmiało zastąpił jej drogę i skłonił się dwornie.
      — Kto wy? — podniosła ku niemu oczy Jasna.
      Rycerz trzymając wodze konia, przyklęknął.
      — Nazywają mnie Janko. A wy...? — pochylił głowę przed jej pięknością. — Wyście Jasna! Siła prawiono o waszej urodzie, nawet w obcych krajach. Dalibóg — przyłożył prawicę do serca — alem nie myślał, że aż tak...
      — Wstańcie — spiekła raka kasztelanka. — Wstańcie, rycerzu. Jeszcze kto uwidzi.
      I w jednym spojrzeniu oboje tyle rzec sobie musieli, że od owego czasu ani piękna Jasna, ani rycerz Janko bez siebie żyć już nie mogli. Razem przebiegali jurajskie puszcze, razem przeglądali się w wodach czystych, szemrzących strumieni. Na piechotę, konno, gdzie ona — tam i on. I tak jak nie było rybałta, co umiałby wyśpiewać to miłowanie, nie było też dnia czy godziny, w której Janko nie służyłby swojej pani. A że uczynni dla innych i prostego serca byli oboje, wraz z nimi radowała się cała okolica.
      Ale pewnego razu wieść o tym, o czym dawno już ćwierkały wszystkie zamkowe wróble, dotarła do kasztelańskich uszu.
      — Co to? — tupał gwałtownik — panna mi tu o amorach prawisz! Uch! — odtrącił nogą zydel! — Nie dla byle chmyza kasztelańska córa. Pamiętaj, co ci rzekłem. A jak nie!...
      — Nie chmyz to żaden, jeno rycerz prawy. Sławny wielce w zamorskich krajach — odparła spokojna i milcząca dotąd Jasna. — I to jeszcze powiem, panie ojcze, że go miłuję, i że z waszą wolą albo bez...
       — Milczeć — zatupał w pasji wielmoża.—Milczeć! Hej, straże — skinął na pachołków — brać ją!
      I uniósłszy się gniewem najstraszniejszym, w jakim go rzadko widziano, nakazał wtrącić jedyną córkę do zamkowych lochów. Zaś zuchwałego rycerza, co ważył się starać o jej rękę, rozkazał pochwycić i bez sądu w wieży osadzić.
      Tak się też stało i jak wieść niesie, w jakiś czas potem, piękna kasztelanka, nie mogąc żyć bez ukochanego, z tęsknoty pomarła. A rycerz Janko... cóż, chociaż z pomocą bożą udało mu się z niewoli salwować, po śmierci ukochanej, zemsty już tylko szukał. Znalazł ją ponoć po latach, kiedy to skrzyknąwszy bardziej zbójecką niż rycerską drużynę, wypowiedział bitwę piekielnemu kasztelanowi. Zerwała się wtedy nawałnica tak wielka, że rozpędziła nie tylko kasztelańskich pachołków, lecz zmiotła również z powierzchni ziemi mury przeklętego zamku.
      Po tym wydarzeniu rycerz Janko krążył jeszcze czas jakiś wokół ruin, a w końcu do zbójników przystał. A co bogatym odebrał, ubogim oddawał.
      Po dziś dzień część tych skarbów w grotach Okiennika spoczywa, gdzie je rycerz Janko przed ludzką chciwością schował. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć gdzie, bo czas już dawno zatarł wszelkie ślady.
[1] Kasztelan – za panowania Piastów urzędnik książęcy zarządzający kasztelem, czyli grodem lub zamkiem, i przylegającym do niego terytorium
[2] łyk – pogardliwa nazwa mieszczanina; wywodzi się od noszonych przez nich żupanów z włókna konopnego
[3] świtka – wierzchnie okrycie wieśniaków lub drobnej szlachty; sukmana

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz