czwartek, 12 listopada 2015

O tym, jak Smiertny Dąb powstańcom pomagał

Armata huknęła po raz ostatni, a potem zarywszy rozgrzaną paszczą w leśne mchy, bezgłośnie zsunęła się z lawety. Oficer ściągnął wodze i wstrzymał konia. Wraz z nim zeskoczyło z wierzchowców kilku innych powstańców.
      — Odciąć — warknął gniewnie.
      — Tak jest! — wyprężył się któryś z kanonierów.
      A gdy uwolnione z uprzęży siwki odprowadzono wreszcie na bok, oficer znów niecierpliwie rozkazał.
      — Tu, pod dębem. Prędzej!
      — ...ędzej..., ędzej... — ponaglało echo. Wiekowy dąb w milczeniu przyglądał się krzątającym postaciom. Widział jak dwóch gibkich, lnianowłosych zuchów wykopawszy dół, pośpiesznie coś weń opuściło i rąbiąc szablami olszynę, przywaliło go zieleniną. Czuł, jak na jego grubej korze znaczą to miejsce, by móc do niego trafić. A później, gdy już skończyli, przypatrywał się igrającym obłokom mgły. Nocnej, lipcowej mgły, która — ulitowawszy się nad powstańcami — czarodziejskim płaszczem okryła ich sekret.
      — Młodzi, jacy młodzi — zaszumiał król dąbrowy. I nagle na jakieś odległe, napływające z przeszłości wspomnienie potężną postacią wstrząsnął dreszcz. A bo to raz chowano coś w jego cieniu? A bo to raz grzebano poległych i czyjeś ręce pchały w dziuple skrwawione proporce, rusznice czy karabele?
      Zadumał się leśny staruch. Czyżby i teraz w roku pańskim 1863 miało być tak samo jak przed wiekami? Jak wtedy, gdy ciżba skośnookich jeźdźców puściła z dymem całą okolicę. Albo kiedy cztery wieki potem — był już wtedy monarchą lasu — rycerze zamorskiego króla Karola Gustawa wycięli w pień samotny polski oddział?
      — Nigdy — potrząsnął koroną władca i rozprostowując konary groźnie zaskrzypiał.
      Coś szeptało mu, że musi pomóc tym młodzikom. Tym ściskającym w garści dwururki i szable dzieciuchom, którzy rozpaliwszy u jego boku wątły ogień, po raz pierwszy od wczorajszej bitwy pod Ostrężnikiem poczuli się bezpiecznie. Tak bezpiecznie, że zmorzył ich sen.
      Potężny dąb zerknął ku gęstwinie. Ku miejscu, gdzie trzy buki, prawie jak on stare, zaciemniały jar. Niczym spiskowcy skupiły razem swe korony i tak szczelnie oplotły ramionami brzegi, że nie dochodził tam blask słoneczny, ni drgnęła najmniejszym podmuchem wiatru potrącona trawa.
      Tam właśnie, w wyścielonej mchami kolebie, bardziej do omszałego głazu niźli do człeka podobny, siedział samotny starzec. W zamyśleniu, z głową podpartą pięścią zdawał się drzemać, choć przeczyły temu otwarte, nad podziw bystro spoglądające oczy. Z jego zgarbionej, bielejącej włosami postaci biła nadzwyczajna jakaś siła i powaga, którą teraz zakłóciło czyjeś wołanie.
      — Witajcie, witajcie w bogu — niosło się z oddali. — Pokłon wam!
      Ocknąwszy się na te słowa starzec powstał, a jego krzaczaste brwi ściągnęły zdumienie i czujność.
      — Sława wam! — zahuczał z głębi mocarnej piersi król lasu. — Bądź pozdrowiony, synu Swarożyca!
      — Cyt — dotknął warg swych starzec. — Cyt — powtórzył nakazując olbrzymowi milczenie. — Nie wymieniaj imienia mego. Prawdę rzekłeś — jam syn Najwyższego. A chram mój wzniesiony przed wiekami, tu, w onym jarze. Jeszcze za czasów Chrobrego dym łechtał moje nozdrza i bek jagniąt rozkoszą napawał uszy. A dziś, jeno kamienie, jeno one pomną o tym. Tak, tak — trząsł białą brodą — odstąpili od nas ludzie. Z nowymi trzymają bogami. Ale rzeknij, czego żądasz, z czym przychodzisz, stary...?
      — Rady waszej szukam — skłonił się nisko dąb — wyście tych ziem dziedzic prawy. Rady proszę. Umiłowaliście tę ziemię i lud tu mieszkający, tedy ratujcie. Dość krwi w ten bór już wsiąkło. Pomnijcie o tym — zaś teraz patrzcie!
       Skrzypnąwszy konarami monarcha uchylił zielonej szaty.
      — Kto oni? — pochylił się nad śpiącymi dawny, słowiański bóg.
      — Powstańce.
      — Pobici?
      — Żywią, ale Ona krąży już wokół, coraz bliżej, ciaśniej. Ptaki płoszy, kuny i lisy. Jeno wilcy bez trwogi wyją na jej powitanie. Patrzcie, nie skąpcie oczu. Poznajecie?
      — Widzę — zamruczał zdumiony starzec. — Zegota? On ci to? Dziesiętnik Mieszkowy, co przy kneziu słowiańskim zawsze dzielnie stawał?
      — Ta sama krew. Nie dziwota tedy, iż dziadowi podobny. I ten, i tamten — szeleścił nad uśpionymi monarcha — wszyscy oni prawnuki Chrobrego rycerzy. I jako pradziady, dziady ziemi tej ślubowali, że jej obcym nie dadzą! Ratuj ich Bogu, bo zginą!
      — Nie może to być — dobył głosu poruszony staruch — pięć wieków minęło, kiedym po świecie błądził, a znów widzę siła złego, siła! Rozpleniło się ono niby kierz, a wyrywać nie ma komu. Ale nie trwóżcie się, nie pomrą oni. Moja w tym głowa.
      I obróciwszy się na pięcie zniknął tak szybko, jakby pod ziemię się zapadł. A królewski dąb?... Cóż, szeleścił jeszcze i czuwał nad snem strudzonych powstańców, ale nie dane im było zbyt długo zażywać wywczasu. Ledwo świt wywabił z gniazd ptactwo, coś jak grzmot wyrwało ich ze snu. Huknęło od brzozowego zagajnika, raz, drugi, a potem prawie niedosłyszalnie zatętniły końskie kopyta.
      — Oho! — skoczył na nogi komendant. — Siadują już. Jak miły Bóg, siadują!
      Po czym roztarłszy kułakiem zziębnięte ramiona, półgębkiem mruknął: — Za kwadrans tu będą. Psie syny! Na koń!
      Powstańcy w mgnieniu oka okulbaczyli wierzchowce, dosiedli. Nagle dopadł ich wiejski wyrostek.
       — Jakaś sotnia rwie do Trzebniowa. I druga od Niegowej!
       — Hmm! — szarpnął wąsa oficer — to już koniec. Pożegnajmy się lepiej!
       I uścisnąwszy towarzyszy, stanął wyprostowany w strzemionach.
       — Opatrzyć pistolety, szable w dłoń! Naprzód!
       Śmierć była tuż, tuż. Otaczała ich coraz jaśniejszym błyskiem kozackich szabel, coraz głośniejszą palbą karabinowych strzałów. Lecz co to? Gdy tak pędzili na jej spotkanie, las zamiast rzednąć, niespodziewanie gęstnieć zaczął, dziczał, zbijał się w ciemną, nieprzebraną gęstwę. W końcu ogarnął ich wysokim zielonym murem.
       I chociaż długo jeszcze warczały w powietrzu kartacze i kule, żadna z nich nawet nie drasnęła powstańczej gromadki. W taki to sposób mądry król lasu wespół z siwowłosym starcem ocalił życie powstańcom i na dudków wystrychnął carskich kozaków. Ponoć jeszcze przez tydzień błądzili po lasach szukając powstańczej partii.
       A Śmiertelny Dąb — to tak go za wybawienie od śmierci w okolicy nazwano — jak strzegł, tak strzeże powierzonych mu skarbów. Odda je tylko tym, którzy, gdy Ojczyzna zawoła w potrzebie, staną w jej obronie.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz