sobota, 14 listopada 2015

O złym rycerzu i o tym, jak za swe skąpstwo został pokarany

Żył przed wiekami w Dolinie Prądnika szlachcic bogaty, lecz skąpy. Opływał w dostatki, dwór miał wielki i służby bez liku, a chociaż brakowało mu jedynie ptasiego mleka, z poddanych swoich darł skórę i za każde przewinienie srogą wyznaczał karę. Raz za razem wzywał przed swe oblicze rządcę i burczał.
      — Z torbami mnie waszmość puścisz! Cóż to, chamstwu folgujesz? W szkatule dno już widać. Jeszcze dziś masz mi waszmość podnieść poradlne[1] i pogłówne[2]. A za miesiąc podymne[3] i myto[4]!
      A to co znowu — syknął wychyliwszy się przez okno — żyto nie zebrane! Skończyć mi z tym!
      — Kiedy niedziela — skłonił się nisko rządca. — A i żytko zielone jeszcze. Niepodobna zbierać, panie!
      — Milczeć — zgniewał się na sługę dziedzic. — Nie mędrkuj! Chłopstwo zwołać i w trzy dzionki zebrać zboże do ostatniego kłosa, a nie — sto bizunów[5] weźmiesz!
      Tak to wyciskając pot krwawy ze swoich włościan coraz bardziej bogacił się okrutny rycerz. Jego spichrze wprost pękały od zwożonego przez chłopów żytka, owsa i pszenicy. Na łąkach porykiwały liczne stada. Zaś w komorach, jak rok długi, wędzono połcie szynek, pęta kiełbas, kapłony i combry baranie.
      Miecz i tarcza dziedzica dawno pordzewiały w komorze. Nie w głowie była już rycerzowi wojaczka. O świtu do nocy krążył wśród czeladzi. Tego w kark trzasnął, tamtego harapem zdzielił, ale najbardziej lubił w loszku się zamknąć i uchylając wieko potężnego jak piec kufra, zanurzyć ręce w stos złotych dukatów. Powtarzało się to codziennie z wyjątkiem dni, kiedy do dworu zajeżdżali goście. W taki czas, rozjarzywszy komnaty świecami, wzywał do siebie kuchmistrza. A gdy ten, składając głęboki ukłon, pytał zalękniony, co podać na wieczerzę, dziedzic masując grube brzucho i o chorowitości swej zapewniając, zbolałym głosem żądał pszennych klusek.
      — Bacz jeno — przykazywał srogo kucharzowi — by nie krasić ich wiele. I miast wina, darujcie ichmościowie — kłaniał się skąpiec — dzban wody podawaj. Jeno świeżej, duchem!
      Krzywiąc się, łykając kraszone olejem kluski, co rychlej opuszczali więc niegościnne domostwo wizytanci. A że rzecz cała w mig się w sąsiedztwie rozniosła, z roku na rok coraz mniej gości witano w pańskich progach.
      — Wodą nas poi — trzęśli z oburzeniem czuprynami bracia szlachta. — A cóżeśmy to żaby?
      I sarkając, w te pędy udawali się do najbliższej gospody, by nadwątlone takim poczęstunkiem zdrowie garncem miodu lipcowego skrzepić.
      Aliści prądnicki dziedzic nic sobie z przytyków nie robił. Po dawnemu dukaty liczył, a że mu ich przybywało, z radości aż ręce zacierał.
      Wreszcie pewnego roku w okolicy zapanował głód. Zewsząd słychać było narzekania i płacz na złe plony. Chłopom z Prądnika też bieda zajrzała do garnków. Zwykle starczało im zboża do wiosny i chociaż skąpo i postno bywało w chałupach, na placki albo kluski nigdy go nie brakowało. Tej wszakże wiosny rozpacz ogarnęła wszystkich.
      — Chyba pomrzeć nam przyjdzie — szeptali spoglądając jeden na drugiego. — Nie ma co włożyć do gęby. Dzieciska głodne. Skąd wziąć? Co robić?
      — Do dziedzica nam trzeba — rzucił myśl stary Józwa. — Niech wspomoże. Mało to zboża w jego spichrzach?!
      — Do dziedzica! — zakrzyknęła chórem gromada.
      I jak stali, ruszyli ku dworowi.
      W kwadrans, nie dalej dwa potem, gdy się tam zbliżali, pacholik obudził z drzemki jaśnie dziedzica.
      — Hurma jakaś ku nam wali! — bełkotał przerażony. — Chłopy, baby! Czy mam ich puścić?
      — Chamy? — zdziwił się dziedzic. — Nie wołałem nikogo. Psami poszczuć! Albo nie, poczekaj. Chłopi powiadasz, a czegóż oni chcą?
      Ale nim pacholik zdołał wykrztusić odpowiedź, chłopska nędza niczym spieniona rzeka wlała się na dworski dziedziniec.
      — Przyszliśmy, dostojny panie — wystąpił z gromady Józwa — aby was prosić o pomoc.
      Nasze kobiety nie mają już nic, co mogłyby włożyć do garnka. W skrzyniach pusto, w ko-morach ani mysz nie piśnie. Zlitujcie się nad nami, jaśnie panie. Zmarniejemy, jeśli nie dacie choć trochę mąki i kaszy.
      Chmura gniewu przeleciała przez pańskie czoło.
      — Cóż to, pospólstwo o jałmużnę prosi? Do komnat się wdziera? Precz!
      Już miał wykrzyknąć te słowa, już łypał ku dworskim pachołkom, by moresu hołotę nauczyli, gdy wtem myśl jedna wpadła mu do głowy. Złagodniało pańskie oblicze i chytry uśmiech okrasił lico.
      — Dobrze — mruknął — wspomogę! Jeno pod jednym warunkiem! — podniósł w górę upierścienioną rękę. — Jeśli na tej skale jęczmień zdołacie posiać i zbierać go dla mnie będziecie! Trzy garnce wasze — reszta dworska. Wybierajcie!
      Zakolebał się tłum posłyszawszy te słowa. Oczy wszystkich powędrowały ku kamienistemu szczytowi skały. Nie rokował wielkich nadziei na plony, ale cóż mieli robić? Międląc czapki w garściach, przestępując z nogi na nogę, po kolei kiwali głowami. Przyzwyczajeni do posłuchu milczeli, lecz w ich zrozpaczonych sercach wrzał słuszny gniew.
      — Bodajby go diabli! — złorzeczyli w duszy okrutnemu rycerzowi. — Ze też nie ma na niego kary. Nawet ostatni kęs gotów dzieciom naszym wydrzeć. Przeklętnik!
      Tymczasem dziedzic stojąc na ganku odprowadzał ich szyderczym spojrzeniem, a kiedy się oddalili zgarbieni pod ciężarem swojego chłopskiego losu, klasnął na pacholika, by do stołu podawał. Zaraz też na srebrnych półmiskach wjechały na stół pieczone gołąbki, cietrzewie i udźce jelenie, a chciwy rycerz ledwo napocząwszy, odsyłał je z powrotem, żądając wciąż nowych i nowych.
      — Widzi mi się — karcił kuchmistrza — że mnie głodem chcesz morzyć. Jak nic, pójdziesz w dyby, durniu!
      I rozeźlony na służbę, na chłopów i cały świat, ciskał smakołyki psom na pożarcie.
      Tak mijały miesiące, aż w końcu po wiośnie nastało gorące lato. Na szerokich pańskich polach znów słychać było klepanie kos i znowu jak co roku po żniwach napełniać się poczęły dworskie spichrze. Tylko na owej skale wciąż jeszcze szumiał wątły chłopski jęczmień.
      — Sporo go — rachował okiem wielmożny.
      — Jiii... — krzywił się rządca.
      — A ja ci mówię, sporo! — upierał się dziedzic. — Każ żąć co prędzej, bo go ptactwo wydziobie. I niech pamiętają, czwarta część moja!
      Ale kamienisty spłachetek[6] wyprażony przez słońce i przewiany przez wiatry niewiele urodził zboża. Koszono jeszcze, lecz już wiedziano, że więcej niż trzy garnce nie da się uzbierać.
      Gdy doniesiono o tym dziedzicowi, ów wpadł w gniew tak straszny, że z jego rozkazania pachołka, co wieść o tym przyniósł do dworu, o mało na śmierć nie zasieczono kijami. A potem, postanowiwszy rzecz sprawdzić począł jaśnie wielmożny sam drapać się na skałę.
      — A podsadźcie mnie który — stękał, gramoląc się pod górę. I stanąwszy z pomocą czeladzi na szczycie, wymyślając i zionąc przekleństwami, począł rachować kłosy.
      I widać w tym rachowaniu mocno się musiał zapamiętać, bo nachylając się nad urwiskiem runął na łeb, na szyję.
      Tak oto, choć nierychliwie, dosięgła go w końcu ręka sprawiedliwości. Skałę, na której łaskawie siać chłopom przyzwolił, po dziś dzień Łaskawcem zwą wszyscy.

[1] Poradlne — podatek pobierany od łanu.
[2] Pogłówne — podatek pobierany od głowy.
[3] Podymne — podatek pobierany od domu.
[4] Myto — podatek pobierany od konia za przejazd mostem, brodem, groblą.
[5] Bizun — bat.
[6] Spłachetek — tu: kawałek ziemi.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz