Nie wzbogaciła mnie wojna — rozmyślał z goryczą. — Dwór się pochylił, zmurszał i postarzał. Pole chwastem zarosło, a służba uciekła! Smutek trapił rycerza, więc chcąc go odpędzić, zeszedł do piwnic, aby znaleźć wino.
— Zęby choć kapkę — mruczał świecąc trzaską.
— Wina? — zdumiał się Błażej, stary jego sługa, co wraz z rycerzem cały świat przemierzył.
— Zamilcz! — warknął rycerz. — Sam widzę, że nie ma. Ale choćbym miał duszę piekłu dziś zaprzedać, napijemy się wina, mówię ci, Błażeju.
Lecz na próżno szukali i rycerz, i sługa. W całym dworze nie było ani kropli wina. Rozeschłe beczki, antały i garnce świeciły od dawna przeraźliwą pustką.
— Nic tu po nas — zniechęcił się rycerz i skinąwszy na Błażeja ruszył na podwórzec. Ledwo jednak nogę zdążył wetknąć w strzemię, przy bramie wjazdowej zatętniły dyle. Jak spod ziemi wyrósł przed nimi jeździec. Ubrany był czarno i tylko karbunkuł [1] wpięty do kołpaka gorzał dziwnym blaskiem.
— Wielmożny jakiś — westchnął cicho Błażej, który po stroju ocenił przybysza.
Tymczasem nieznajomy skłonił się uprzejmie.
— Czołem waszmości — pozdrowił rycerza.
— Czołem — burknął Zbylut.
— Wzywałeś mnie, panie, więc jestem, do usług!
— Wzywałem? Ciebie? — aż podskoczył rycerz.
— Nie inaczej, panie — skubnął wąsa obcy. — Czyż nie chciałeś przed chwilą oddać duszy piekłu? Boruta sum! — dotknął znów kołpaka. — Namiestnik najznaczniejszej chorągwi piekielnej!
Koń pod Zbylutem zachrapał nerwowo, a i jeźdźcowi ziąb przeszedł po kościach.
— Wina pragnąłeś — perorował diabeł. — Oto trzy antały, a możesz mieć więcej! — Co rzekłszy trzasnął w palce.
Nie drgnęło listowie, nie skrzypnęła wrótnia, a podwórzec nagle zaroił się służbą. Na skinienie obcego dwie dziesiątki pachołków czarnych i paskudnych rzuciło się spełniać polecenie. W pocie czoła dźwigali, toczyli antały i na oczach Zbyluta spuszczali do lochu. Z rozwartą gębą patrzył na to rycerz, ale gdy mamidło owo nie minęło, honorem się uniósł.
— Hola, hola, mości Boruto! Wielki to dla mnie fawor, że mnie winem gościsz, lecz nawet od diabła jałmużny nie przyjmę!
— Jałmużny? — zarechotał diabeł. — Do stu tysięcy ogonów! A któż by śmiał waści taki despekt [2] czynić?! Zapłacisz mi za to!
— Czym? — nastawił ucha rycerz.
— A tym! — syknął diabeł i w palce pstryknąwszy przed nosem Zbyluta pergamin rozpostarł.
Na widok cyrografu przygryzł wąsa rycerz. Dopiero teraz pojął, że to nie przelewki. Zbawienie duszy dla wina poświęcić? Hmmm!... A co ona tam warta, moja biedna dusza? — Ważył tak w sobie diabelską ofertę, gdy wtem myśl nagła przyszła mu do głowy.
— Zgoda, panie bracie — kiwnął diabłu głową. — Podpiszę cyrograf, ale pod warunkiem, że tu, na tych piaskach, winnicę założysz. Spójrz — wskazał palcem. — Niech na owych wzgórzach od jutra winna latorośl pnie się i zieleni. A teraz czop każ wybić, bo mi w gardle zaschło!
— Hej, małodobrzy! — zakrzyknął Boruta. — Wina, wina dajcie!
W mig skoczyły diabły wybijać czop z beczki, a nim się uporały z tym nowym zadaniem, Boruta znów znak uczynił i pęk piór bieluśkich wraz z pergaminem podał Zbylutowi.
Co było robić, choć drżały mu garście, wziął rycerz cyrograf, oparł o rząd koński i kordem naciął swój serdeczny palec. Kropla krwi czerwona pociekła na siodło. I już miał Zbylut zanurzyć w niej pióro, gdy wtem ujrzał, że szyję rumaka giez ukąsił wielki i że w tym miejscu kropelka osiadła podobna do tej, którą sam uronił.
Tym to sposobem sprytny rycerz Zbylut pakta piekielne końską krwią podpisał, a potem z rąk Boruty przyjął kielich wina. Trącali się ponoć do rana, śmiejąc się i bawiąc, a nazajutrz, gdy słonko zza chmur wychynęło, na wzgórzach okolicznych ujrzano winnice. Młode pędy uginały się pod ciężarem kiści, a rycerz i Błażej lustrując to dzieło, jak brata klepali Borutę po plecach.
Minęło kilka lat. W pewien jesienny, a może zimowy wieczór ze stajni dworskiej pełnej teraz arabów, mierzynów i chabet, dobiegło bolesne, głośne końskie rżenie.
— Skocz no tam który — wrzasnął stary rycerz — obudzić stajennego, niech pilnuje koni!
Ale stajennego nikt budzić nie musiał, bo ledwo Zbylut zdążył rzec te słowa, zdyszany sługa w drzwiach pokornie stanął.
— Panie, rumak wasz zdycha!
— Co? Coś rzekł?!
— Co? Coś rzekł?!
— Zdrów był, lecz nagle się na ziemię zwalił. A wokół siarką cuchnie, jakby od pioruna!
Skoczyli do stajni, a gdy tam dotarli, ujrzeli martwego wierzchowca, a obok Borutę.
— A waść tu czego? — fuknął gniewnie Zbylut, który po ciemku nie rozpoznał diabła.
— Precz stąd, bo psami zaraz poszczuć każę!
— Psami? Mnie? — spąsowiał diabeł. — Czyżbyś zapomniał wasze, o naszym układzie?!
— Światła! — krzyknął rycerz. A gdy je podano, zaświecił żagwią diabłu prosto w ślepia. — Aaa... to imć Boruta. Nie poznałem waści. Mów, panie bracie, co cię tu sprowadza?
— Psami? Mnie? — spąsowiał diabeł. — Czyżbyś zapomniał wasze, o naszym układzie?!
— Światła! — krzyknął rycerz. A gdy je podano, zaświecił żagwią diabłu prosto w ślepia. — Aaa... to imć Boruta. Nie poznałem waści. Mów, panie bracie, co cię tu sprowadza?
— Już czas, rycerzu!
— Tedy ruszaj w drogę — niespodziewanie zakpił z biesa Zbylut.
— Mam cię wziąć do piekła, widzisz ten cyrograf — tu Boruta rozpostarł w powietrzu pergamin. — Krwią własną z serdecznego palca zapisałeś duszę. Wszak to twój podpis. Nie zaprzeczysz temu!
— Mam cię wziąć do piekła, widzisz ten cyrograf — tu Boruta rozpostarł w powietrzu pergamin. — Krwią własną z serdecznego palca zapisałeś duszę. Wszak to twój podpis. Nie zaprzeczysz temu!
— Ano, nie zaprzeczę — roześmiał się Zbylut. — Jeno wprzód nim mnie do piekła jak owcę powiedziesz, sprawdź, czyją krwią podpisany ten waści cyrograf! Oto twa dusza — wskazał na wierzchowca. — Bierz, go! Nie chcesz?!
Na taki obrót sprawy zjuszył się Boruta. Trzaskając kopytem, rzucając przekleństwa wpierw się wzbił w powietrze, a potem zapadł w ziemię. I już go nie widziano więcej w okolicy. Może rozgniewały się nań piekła za to, że duszę starej szkapy Lucyferowi chciał przywieźć, a może za to, że winnice założył na Zielonej Górze, które do dziś przetrwały i wino nam dają.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
[1] Karbunkuł — kamień szlachetny.
[2] Despekt — obraza.
Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz