sobota, 7 listopada 2015

O tym, jak rycerz Zbylut od piekła się wykpił

Niestary był Zbylut, choć czoło miał w bruzdach i wąsy spłowiałe od moczenia w dzbanie. W garści ciągle czuł krzepę i mieczem dwuręcznym niczym trzciną mógł machać na pohybel wrogom. Ale cóż z tego?! Na nic zdała się jego siła i lata wojaczki, bo kiedy do domu powrócił, z każdego kąta patrzyła nań bieda.
      Nie wzbogaciła mnie wojna — rozmyślał z goryczą. — Dwór się pochylił, zmurszał i postarzał. Pole chwastem zarosło, a służba uciekła! Smutek trapił rycerza, więc chcąc go odpędzić, zeszedł do piwnic, aby znaleźć wino.
      — Zęby choć kapkę — mruczał świecąc trzaską.
      — Wina? — zdumiał się Błażej, stary jego sługa, co wraz z rycerzem cały świat przemierzył.
      — Nie ma, jaśnie panie. Toć będzie z dziesięć roków, jak antały wyschły do imentu.
      — Zamilcz! — warknął rycerz. — Sam widzę, że nie ma. Ale choćbym miał duszę piekłu dziś zaprzedać, napijemy się wina, mówię ci, Błażeju.
      Lecz na próżno szukali i rycerz, i sługa. W całym dworze nie było ani kropli wina. Rozeschłe beczki, antały i garnce świeciły od dawna przeraźliwą pustką.
      — Nic tu po nas — zniechęcił się rycerz i skinąwszy na Błażeja ruszył na podwórzec. Ledwo jednak nogę zdążył wetknąć w strzemię, przy bramie wjazdowej zatętniły dyle. Jak spod ziemi wyrósł przed nimi jeździec. Ubrany był czarno i tylko karbunkuł [1] wpięty do kołpaka gorzał dziwnym blaskiem.
      — Wielmożny jakiś — westchnął cicho Błażej, który po stroju ocenił przybysza.
      Tymczasem nieznajomy skłonił się uprzejmie.
      — Czołem waszmości — pozdrowił rycerza.
      — Czołem — burknął Zbylut.
      — Wzywałeś mnie, panie, więc jestem, do usług!
      — Wzywałem? Ciebie? — aż podskoczył rycerz.
      — Nie inaczej, panie — skubnął wąsa obcy. — Czyż nie chciałeś przed chwilą oddać duszy piekłu? Boruta sum! — dotknął znów kołpaka. — Namiestnik najznaczniejszej chorągwi piekielnej!
      Koń pod Zbylutem zachrapał nerwowo, a i jeźdźcowi ziąb przeszedł po kościach.
      — Wina pragnąłeś — perorował diabeł. — Oto trzy antały, a możesz mieć więcej! — Co rzekłszy trzasnął w palce.
      Nie drgnęło listowie, nie skrzypnęła wrótnia, a podwórzec nagle zaroił się służbą. Na skinienie obcego dwie dziesiątki pachołków czarnych i paskudnych rzuciło się spełniać polecenie. W pocie czoła dźwigali, toczyli antały i na oczach Zbyluta spuszczali do lochu. Z rozwartą gębą patrzył na to rycerz, ale gdy mamidło owo nie minęło, honorem się uniósł.
     — Hola, hola, mości Boruto! Wielki to dla mnie fawor, że mnie winem gościsz, lecz nawet od diabła jałmużny nie przyjmę!
      — Jałmużny? — zarechotał diabeł. — Do stu tysięcy ogonów! A któż by śmiał waści taki despekt [2] czynić?! Zapłacisz mi za to!
      — Czym? — nastawił ucha rycerz.
      — A tym! — syknął diabeł i w palce pstryknąwszy przed nosem Zbyluta pergamin rozpostarł.
      Na widok cyrografu przygryzł wąsa rycerz. Dopiero teraz pojął, że to nie przelewki. Zbawienie duszy dla wina poświęcić? Hmmm!... A co ona tam warta, moja biedna dusza? — Ważył tak w sobie diabelską ofertę, gdy wtem myśl nagła przyszła mu do głowy.
      — Zgoda, panie bracie — kiwnął diabłu głową. — Podpiszę cyrograf, ale pod warunkiem, że tu, na tych piaskach, winnicę założysz. Spójrz — wskazał palcem. — Niech na owych wzgórzach od jutra winna latorośl pnie się i zieleni. A teraz czop każ wybić, bo mi w gardle zaschło!
      — Hej, małodobrzy! — zakrzyknął Boruta. — Wina, wina dajcie!
      W mig skoczyły diabły wybijać czop z beczki, a nim się uporały z tym nowym zadaniem, Boruta znów znak uczynił i pęk piór bieluśkich wraz z pergaminem podał Zbylutowi.
      Co było robić, choć drżały mu garście, wziął rycerz cyrograf, oparł o rząd koński i kordem naciął swój serdeczny palec. Kropla krwi czerwona pociekła na siodło. I już miał Zbylut zanurzyć w niej pióro, gdy wtem ujrzał, że szyję rumaka giez ukąsił wielki i że w tym miejscu kropelka osiadła podobna do tej, którą sam uronił.
      Tym to sposobem sprytny rycerz Zbylut pakta piekielne końską krwią podpisał, a potem z rąk Boruty przyjął kielich wina. Trącali się ponoć do rana, śmiejąc się i bawiąc, a nazajutrz, gdy słonko zza chmur wychynęło, na wzgórzach okolicznych ujrzano winnice. Młode pędy uginały się pod ciężarem kiści, a rycerz i Błażej lustrując to dzieło, jak brata klepali Borutę po plecach.
      Minęło kilka lat. W pewien jesienny, a może zimowy wieczór ze stajni dworskiej pełnej teraz arabów, mierzynów i chabet, dobiegło bolesne, głośne końskie rżenie.
      — Skocz no tam który — wrzasnął stary rycerz — obudzić stajennego, niech pilnuje koni!
      Ale stajennego nikt budzić nie musiał, bo ledwo Zbylut zdążył rzec te słowa, zdyszany sługa w drzwiach pokornie stanął.
      — Panie, rumak wasz zdycha!
      — Co? Coś rzekł?!
      — Zdrów był, lecz nagle się na ziemię zwalił. A wokół siarką cuchnie, jakby od pioruna!
      Skoczyli do stajni, a gdy tam dotarli, ujrzeli martwego wierzchowca, a obok Borutę.
      — A waść tu czego? — fuknął gniewnie Zbylut, który po ciemku nie rozpoznał diabła.
      — Precz stąd, bo psami zaraz poszczuć każę!
      — Psami? Mnie? — spąsowiał diabeł. — Czyżbyś zapomniał wasze, o naszym układzie?!
      — Światła! — krzyknął rycerz. A gdy je podano, zaświecił żagwią diabłu prosto w ślepia. — Aaa... to imć Boruta. Nie poznałem waści. Mów, panie bracie, co cię tu sprowadza?
      — Już czas, rycerzu!
      — Tedy ruszaj w drogę — niespodziewanie zakpił z biesa Zbylut.
      — Mam cię wziąć do piekła, widzisz ten cyrograf — tu Boruta rozpostarł w powietrzu pergamin. — Krwią własną z serdecznego palca zapisałeś duszę. Wszak to twój podpis. Nie zaprzeczysz temu!
      — Ano, nie zaprzeczę — roześmiał się Zbylut. — Jeno wprzód nim mnie do piekła jak owcę powiedziesz, sprawdź, czyją krwią podpisany ten waści cyrograf! Oto twa dusza — wskazał na wierzchowca. — Bierz, go! Nie chcesz?!
      Na taki obrót sprawy zjuszył się Boruta. Trzaskając kopytem, rzucając przekleństwa wpierw się wzbił w powietrze, a potem zapadł w ziemię. I już go nie widziano więcej w okolicy. Może rozgniewały się nań piekła za to, że duszę starej szkapy Lucyferowi chciał przywieźć, a może za to, że winnice założył na Zielonej Górze, które do dziś przetrwały i wino nam dają.

[1] Karbunkuł — kamień szlachetny.
[2] Despekt — obraza.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz