środa, 11 listopada 2015

O tym, jak Stacho za cesarzem na wojaczkę ruszył

W lipcowy ranek roku 1812 cesarska kareta sunęła ku Grodnu. Kolebiąc się na resorach, ciągnąc ogon kurzu, przemykała chyżo wśród pól i zagajników. Od czasu do czasu zawadzała kołem o tęgi wybój, korzeń albo dziurę i wtedy powożący mameluk oglądał się z lękiem. Ale za opuszczonymi zasłonami panowała cisza.
      Bonaparte w rozpiętym mundurze drzemał w miękkim wnętrzu. Pędzili tak kwadrans, dwa, a może cztery, aż wreszcie wjechali do przysiółka. Stęknął pod kołami dylowany mostek. Spłoszyły się araby i nim mrugnąć kto zdołał, kolasa cesarska chlupnęła w bajoro.
      — Sacrebleu — ocknął się Napoleon i szarpnąwszy drzwiczkami ujrzał przed sobą szarą topiel błocka.
      — Konia — warknął gniewnie do eskorty. Skoczyli oficerowie ratować majestat i po krótkiej chwili, nie zmoczywszy butów cesarz Francuzów siedział w końskim siodle.
      — Nie ma co, piękną drogę wybraliście — sypnął skrami z oczu. — Miałem dziś w południe stanąć w Grodnie. Blechamp, gdzie jesteśmy?
      Lecz nim blady jak śmierć kapitan wykrztusił cokolwiek, z boku dobiegły ich słowa.
      — W Trikwiliszkach, wasza cesarska mość. Stąd do Grodna osiem mil z okładem.
      Bonaparte podrzucił głowę. Wbił spojrzenie w nieznajomego, który nie zmieszany sięgnął ręką czapki i machnął nią w powietrzu w dwornym reweransie.
      — Co on gada, Blechamp?
      — Pozdrawia cię, panie, i mówi, że do Grodna nie taki znów kawał.
      — Bien! — rozrzedziła się chmura na czole cesarza. Raz jeszcze zmierzył wzrokiem barczystą postać młodzieńca, jego broń i konia, żołnierską postawę.
      — Blechamp!
      — Na rozkaz!
      — Dość tego gadania. Każ temu zuchowi zaraz pomoc wołać.
      — Tak jest!
      Lecz widać adiutant, choć w gębie obrotny, coś w słowach tłumacząc musiał poprzekręcać, bo nieznajomy szybko skinął głową i zsunąwszy się z konia ruszył do karety.
      — Co to? — zdumiał się Bonaparte. — Nie kazałem mu pomagać, tylko wezwać chłopów. Blechamp, przetłumacz, że dziesięciu starczy. Niech przyniosą drągi, siekiery i sznury. Szybciej!
      Niecierpliwość zwęgliła spojrzenie cesarza.
      Tymczasem junak dobrnął do kolasy i puszczając mimo uszu żądanie cesarza zmacał grunt nogami, przysądził się krzepko, aż kareta zadrżała, a potem jak we śnie, pchnięta mocarnym ramieniem potoczyła się naprzód.
      Na ten widok oprzytomniał mameluk na koźle. Klasnął z bata nad grzbietami zbłoconych arabów. Skoczyły raz, drugi, pociągnęły ostro i po chwili zdyszane stały na gościńcu.
      — Diable! — skrzywił usta cesarz. — Blechamp, kim jest ten hultaj?
      — To szlachcic, wasza cesarska mość!
      — Brawo! Takich mi potrzeba. Powiedz mu, że jeżeli tu wszyscy tacy, to wnet jego ojczyznę uwolnim z niewoli. Jak go zwą?
      — Stacho z Jawora — skłonił się młodzieniec.
      — Mianuję go porucznikiem. Blechamp, zapisz. Niech wstępuje natychmiast pod cesarskie znaki. Nie czas dziś z fuzyjką po dąbrowach gonić. Na grubszego my zwierza ruszamy za Niemen. A teraz naprzód! Późno już!
      I trącając ostrogą wierzchowca skinął na eskortę.
      Ruszyli cwałem i tylko adiutant zataczając koło, przystanął na chwilę.
      — Merci, bracie! Dogonisz nas w Grodnie. Choć coś mi się zdaje, że ci tam nieśpieszno. Ho, ho — parsknął śmiechem. — Może cię strach obleciał? Na wojence kartacze, usiec też mogą!
      Stachowi pięść na cuglach zbielała niczym płótno. Oczy wbił w Francuza, aż pod tym wejrzeniem wesołemu wojakowi uśmiech spełznął z twarzy.
      — Dobywaj szabli — huknął. — Zobaczymy, kto lepszy i kogo pierwszego w tym tańcu strach zaraz obleci.
      Ale Blechamp na widok nagiego ostrza nawet nie drgnął w siodle. Spochmurniał tylko, potem cicho westchnął.
      — Parol daję waszmości, że bić się nie mogę. Taka służba. Schowaj waszmość szablę i nie żyw urazy. Chcesz, stanę ci wszędzie. Choć wolałbym szczerze, ramię w ramię przeciw carskim wojować. Jakże więc będzie? Widzę, że krew w tobie wartka. Ruszaj, bracie, z nami, wszak to i Polaków i Francuzów sprawa.
      — Prawda — złagodniała twarz Stacha — wiele ziem krwią waszą i naszą w Europie spłynęło. Trzech było nas braci. Jeden legł w Italii, drugiego śmierć dosięgła w dalekiej Hiszpanii. Ale teraz, kiedy wolność blisko, nie bój się, pójdę, choćby .się i na mnie ród nasz miał zakończyć!
       — Brawo! Toś mi druh! — musnął wąsa Francuz. — Ruszajmy więc, poruczniku. W konie!
      Po lecie upalnym przyszła słotna jesień. Po niej zima siarczysta i obfite śniegi. Ściśnięta w lodowych okowach Wielka Armia Napoleona przerzedziła się, a gdy wiosna nastała, topnieć jęła gwałtownie niczym śnieg na polu.
      Cóż że dzielnie stawał Stacho przeciwko kozakom, cóż że cały jego szwadron bił się jak sto diabłów. Od Berezyny szli w ciągłym odwrocie. W głodzie i chłodzie, wśród świstu kul rosyjskich, odgryzając się jeszcze, chociaż już bez siły. Żałosny był to powrót i wiele razy na wąsach ułanów, ukradkiem uroniona, przymarzła słona łza.
      Spłowiał, postrzępił się mundur porucznika Stacha, ale pod łachmanami biło dzielne serce. Cały dzień kluczyli pod ogniem baterii, umykali sotniom, aż przypadli w boru. Przy niewielkim ogniu grzali właśnie ręce, wspominając matki, braci, siostry i żony, gdy wtem o dwie setki kroków las wybuchnął palbą. Zmieszały się w ciemności jęk rannych, kwik koni, głosy rosyjskie, francuskie i ten okrzyk znany, z którym tyle razy ruszali do boju.
      — Vive l’Empereur!
      — Na koń! — poderwał szwadron Stacho. — W nich!
      Skoczyli cwałem i wnet przed lancami zamajaczyły w blasku miesiąca kozackie papachy. Zmietli je z gościńca, a gdy powrócili rozpoznali pod dębem cesarską karocę.
      — Cesarz — przemknęło przez myśl porucznikowi. Wyprężył się więc jak struna i krzyknął na swoich. — Baczność!
      Ze stopnia karety zeskoczyła postać.
      — Piękna robota! Nazwisko? Stopień?
      — Stacho z Jawora! Porucznik!
      — Od tej chwili major! Blechamp! Pardon, Treville, zapisz! Ale... ale...! — postąpił krok Korsykanin. — Światła, Treville! — A gdy błysnął płomień, cesarz zmrużył oczy. — A jakże! Poznaję cię, zuchu! Ho, ho! Widzę, że coś często na mej drodze stajesz! Treville, patent, pióro! I mundur dla majora wyfasować nowy! Posłuchaj, mon petit — wydawał rozkazy. — Ruszajcie na Mosty, tam dobierzesz ludzi. Jeszcze pokażemy światu, jak trzeba wojować!
      To rzekłszy otulił się futrem, skoczył do karety.
      Wiosna była już w pełni — bieliły się sady, kiedy na drodze do Trikwiliszek zamlaskało błocko. Dziad się jakiś zgarbiony wlókł z wielkim mozołem i zaraz go opadło kilka psów wioskowych. Opędzał się od nich tylko jedną ręką, bo na miejsce drugiej pusto zwisał rękaw. Odziany był w łachmany, w coś na kształt munduru. I kto wie, czyby mu i portek psy de postrzępiły, gdyby nie jakiś oddział, co przeleciał z szumem.
      Zepchnęła Stacha z traktu — bo on to był właśnie — cwałująca przed cesarzem ułańska eskorta. Mignęła mu blada twarz Korsykanina i spojrzenie ostre i zimne jak klinga.
      Wyprostował się, zachwiał i krzyknął: — Cesarzu!
      Ale głos jego nie doścignął już imperatora. Co koń wyskoczy umykał na zachód, zostawiając za sobą morze krwi, goryczy.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz