środa, 18 listopada 2015

O tym, jak rycerz Mikołaj jednego opętania się zbywszy za sprawą dziewki Miłej rychło w drugie popadł

W wiosce opodal Żarek, co ją po dawnemu Przewodziszowicami piszą, żył sobie przed laty rycerz Mikołaj. Po ojcu odziedziczył rodowy kasztel, który — choć niewielki — na tak stromej wzniesiony był skale, że jeno głodem dobywać się dawał.
      Ale młodemu Korniczowi, bo takie nazwisko wziął z zamkiem po rodzicu, nie w głowie było wojenne rzemiosło. Jego płową łepetynę zaprzątały sprawy tak dziwne, że jakby nie miarkować... słowem był odmieńcem. Wiedziano o tym nie tylko w Przewodziszowicach, ale i w całej okolicy. Zaś co starsi wytężali pamięć, by przypomnieć sobie, która to z leśnych staruch rzuciła przed laty na dzieciaka urok i nadpsowała mu rozum.
      Od dzieciństwa tedy był Mikołaj strapieniem dla rodzicieli. Jeszcze za życia jaśnie dziedziczki wodzono go do znachorów i babek. Jedna z nich, co ją z dawien dawna Mądrą zwano, ujrzawszy chłopaka i zerknąwszy spod krzaczastych brwi w jego nad podziw bystre, przenikliwe oczy, wzruszyła ramionami i rzekła.
      — Na nic tu czary i zamawiania. Nie ziemska w tym moc. Bodajby się on w swoim czasie nie rodził. Bodajby kiwała głową. Że jednak matka łzami rzęsistymi się zalewając o ratowanie jedynaka błagała cisnęła Mądra choć niechętnie, garść ziół w ogień i poczęła mamrotać:
                 Idźże ułudo za góry, za lasy
                 idźże po wszytkie czasy
                 a po raz wtóry
                 do mysiej dziury.
      Aliści i te zamawiania nie całkiem widać pomogły, bo choć chłopak wyrósł niczym dębczak, to przecież do oszczepu i miecza skłonności jak nie miał, tak nie miał. Całymi dniami przemyśliwał o czymś. Dziwował się niebu. A jak oczy ku ziemi obrócił, to już po to, by je w ogień, albo w wodę płynącą wbiwszy, siedzieć tak godzinami i słuchać śpiewu ptaków i szelestu trawy albo wycia wiatru wojującego w kominie z dymem i ogniem.
      Taki to — wypisz, wymaluj — był właśnie młody dziedzic. A że przy tym ukrzywdzić nikogo z maluczkich nie dozwolił, że chłopstwo — jak powiadają — niczym dziadowski bicz rozpuścił, tedy panowie okoliczni obraźliwie Siestrzanem go przezwali, niby to krewniakiem i powinowatym głupoty.
      Ale imć pan Mikołaj wszystko to ważył sobie lekce. Większe o trawy w polach, o zioła miał staranie niźli o swoją rycerską sławę. I pewnikiem takim pozostałby do końca dni swoich, gdyby nie jedno zdarzenie. A było to tak:
      Otóż razu pewnego, wędrując samotnie knieją, napotkał cwałującą i przemykającą ostępami Miłą, córkę starosty. A że zdała mu się tak cudną, jak owe boginki leśne, ani już chciał potem spoglądać w niebo, ni treli słowiczych słuchać.
      — Któż ona? — gorączkowo rozpytywał wróciwszy do zamku. — Kim jest, powiadajcie! — szarpał za rękaw starego Czarnotę. I nie zmrużywszy oka, niby w malignie noc całą na ławie przesiedział, a potem jeszcze i dzionek, odtrącając wszelkie jadło i napitek.
      Od tamtego spotkania schudł też bardzo, poczerniał na gębie, lecz obrazu cudnej starościanki z poruszonego tak nagle serca wypędzić już nie mógł. Od świtu do zmroku błąkał się po dąbrowach, wypatrywał ukochanej, a gdy jej gruby warkocz mignął gdzieś w głębi boru, mknął tam na złamanie karku.
      Lecz dumna panna, o której rękę starało się wielu bogatych, a nawet znamienitych rycerzy, gardziła odmieńcem.
      — Ten niedojda? — wzruszyła ramionami na jego widok. — On miałby mi być mężem?!
      I tak pogardliwie przy tym wydymała usta, że pan Mikołaj nie śmiał już prosić o nic. Mroczniał, czuprynę międlił, aż strach było patrzeć na jego mękę.  
      — Zapomnijcie — podejmował pod kolana panicza piastun Czarnota. — Przemóżcie się, wasza miłość. Zali ona jedna na świecie?
      — Nie zapomnę. Nigdy! — posępniał pan Mikołaj. — W śmierci mi chyba ulgi szukać.
      — Na Boga! — gorączkował się Czarnota. — Tedy ją porwijcie. Nie chce z wolą, weźcie po niewoli. Toć wiecie, że panna po górach się włóczy samotnie.
      Jednakże młody rycerz, któremu na każde wspomnienie jak żywa stawała przed oczami piękna starościanka, zwieszał czoło i kręcił przecząco głową.
      — Ha, trudno — wzdychał chytrze piastun. — Nie możecie tak, więc z obieży ją ratujcie. Mało to zbójów po górach w kupy się zbiera. Wyratujcie, to pójdzie za zbawcę jak amen w pacierzu.
      — Prawda to — wstąpiła nadzieja w młodzieńca.
      — Nie inaczej — z powagą skinął głową Czarnota. — Toć jeszcze po dziadach naszych, pradziadach prawo. Nie inaczej. A choćby i z kneziowego rodu była dziewka — waszą być musi!
      W cztery, może pięć dni po tej rozmowie, fortuna uśmiechnęła się do młodzika. Jak co dnia, wzorem zamorskich sławnych rycerzy błądził po okolicy wypatrując bogdanki, gdy nagle bór zagrzmiał bliskim zgiełkiem i wrzawą.
      — Zbóje — huknął jadący z rycerzem strzemię w strzemię Czarnota. — Zbóje dziewkę porwały!
      — W konie! — zagrała krew w odmieńcu.— W nich!
      Nasłuchując wrzawy, w pół pacierza wypadli na osadzające pannę tałałajstwo. Wpadli i jako dwa pioruny pojechali na ich karkach przez gęstwinę i chojary, gdzie rozpierzchła się przed groźnie napierającymi rycerzami zbójecka gromada. Zapadła się pod ziemię, czmychnęła w mysie dziury, a sam zbójewoda niczym kocur przed ogarami wdrapał się na wielgachną sosnę i do północka na jej szczycie trzęsąc portkami przesiedział.
      Sroga, okrutna była to bitwa. Wszelako w owym strasznym tumulcie nie spostrzegł pan Mikołaj, jak wierny Czarnota miast ciąć z ramienia rzezimieszków, cichaczem hamuje rumaka. Jak gardła nie żałując pędzi ich, aliści szwanku większego nie czyni. Ba, a gdyby panny tak zapamiętale wzrokiem nie ścigał, dostrzegłby pewnie i to, że jakimś widno szczególnym trafem zbójcy kropka w kropkę do zamkowej czeladzi podobni. Że w końcu sam zbójewoda... a zresztą! Wróćmy lepiej do Miłej.
      W pętach, w poszarpanej przez zbójców odziewie, lecz z szydliwym uśmiechem na ustach, czekała dumna panna, aż ją rycerz uwolni. A gdy opadły z niej więzy, półgębkiem mruknęła: — Dzięki, ale waszą i tak nie będę. Ni wy mnie, ni ja wam pisana. Nie ścigajcie mnie więcej!
      I skoczywszy na koń — dotknęła ostrogą rumaka.
      — Żegnajcie. Nie będzie Miła żoną chudopachołka i odmieńca. A to mój dank! — cisnęła pod nogi wybawcy szczerozłotą spinę.
      Na te słowa, jak ugodzony oszczepem zachwiał się rycerz. Podskoczył wierny Czarnota, podtrzymał. Ale Mikołaj dał znak, że nie trzeba. Bledszy od śmierci dosiadł rumaka i stępa ruszył ku domowi. Po tym wszystkim miesiąc cały w gorączce przeleżał. A gdy pod zapusty na zamku starosty, odbyły się zrękowiny Miłej z młodym kasztelanicem, a w kilka zaś niedziel później huczne weselisko, ze szczętem zgorzała mu dusza.
      Kiedy odzyskał zdrowie, krzywd swoich począł dochodzić i na panu staroście, i jego czeladzi pomsty szukać. Tak oto, zbywszy się jednego opętania, rychło w drugie, jeszcze gorsze popadł.
      Prawią też, że w niecały rok potem dzieci straszono jego imieniem. I gdzie kto po nocy karetę strzymał lub sakiewkę pękatą wielmożnemu zmacał, szeptano jego imię. Tym to sposobem, z powodu dziewki Miłej, pan Mikołaj Kornicz raubritterem[1] ostał, latami całymi szukając sprawiedliwości. Czy ją znalazł i gdzie, nie wiadomo. Ale wśród starych pergaminów i dziś jeszcze wyczytać można, jako to zalazłszy za skórę wielmożom, w roku pańskim 1434 na Zjeździe Panów Polskich i Śląskich w Będzinie za swe wichrzycielstwo potępiony został.

[1] raubritter (niem. ) – rycerz zajmujący się rozbojem

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz