poniedziałek, 16 listopada 2015

O dzielnym rycerzu i jego pięknych córkach

Przed wieloma wiekami żył pewien rycerz. Dzielny był bardzo, że dzielniejszego nigdzie by nie znalazł. U boku króla latami wojował i w wielu bitwach piersią go zasłaniał. Lecz chociaż męstwem i sławą nad innymi górował, prócz konia, miecza i zbroi, majątku żadnego nie miał.
      Król bardzo go cenił za rycerską prawość, więc kiedy po wojnie nastał wreszcie pokój, przywołał dzielnego woja i rzekł doń łaskawie:
      — Blizn masz więcej niż inni i druhem mi byłeś. Sam nie wiem w ilu bitwach życieś mi ocalił. Rzeknij, czego pragniesz?
      — Niczego nie chcę, miłościwy królu, bom nie dla nagrody, lecz ojczyźnie służył.

      Ale król słyszeć o tym nie chciał i nie puścił go od siebie, póki rycerz nie przysiągł, iż nagrodę przyjmie.
      — Weźmiesz tyle ziemi, ile obsiać zdołasz. Nie umiem wyliczyć twych zasług, tedy i nagrody wyliczać nie będę. Nie może być król gorszy od swego rycerza!
      I tak zostało. Ruszył przed siebie rycerz, by znaleźć miejsce pod przyszłe siedlisko. Wędrował puszczą pełną grubego zwierza, łąkami rojącymi się ptactwem. Długo, długo szukał ziemi, gdzie dom mógłby postawić. Tu las mu się widział za rzadki, ówdzie podmokła łąka. Wreszcie któregoś dnia polna droga zawiodła go pod Parczew. Dzień był jesienny, ciepły, dąbrowa cała w złocie, jakby ją snycerz jaki z kruszcu właśnie wykuł. Rozejrzał się po okolicy, rozsiodłał konia i postanowił tutaj zostać.
      Z początku niesporo szła mu robota, ale z pomocą pachołków i kmieci jeszcze przed pierwszym śniegiem stanęło dworzyszcze. Co rano rękę zdatną do miecza, teraz do topora i pługa sposobił. I nie było dnia, by pod ciosami siekier z hukiem i łomotem nie padały wiekowe dęby i buki. A gdy minęła zima i nastał w końcu czas wiosny, tam gdzie jeszcze niedawno szumiała puszcza, zazieleniły się łany zbóż.
      Przechadzał się pomiędzy nimi rycerz, słuchał ich szelestu i od śpiewu skowronka topniało w nim serce. Ale potem, kiedy wracał do dworzyszcza, na widok pustych komnat pierś podnosiło westchnienie.
      — Ech, dobrze by było mieć żonę! I dziatek choć kilkoro!
      I myśl ta spać mu nie dawała. Wreszcie los uśmiechnął się do niego. Któregoś popołudnia ujrzał w polu dziewczynę. Z naręczem chabrów i jasnym warkoczem, bardziej czarodziejką się zdawała niż zwykłym człowiekiem. Ale że rycerz był śmiały i krew w nim kipiała, nie zapomniał języka w gębie i przystąpił do niej.
      — Kimkolwiek jesteś, ostań na mej ziemi, bo zaiste większego cudu na oczym nie widział!
      Spłoniła się panna ujęta dwornością, a że i jej rycerz spodobał się bardzo, od dnia owego niby to przypadkiem krzyżowały się ich ścieżki, spojrzenia i dłonie.
       Po żniwach, poprosiwszy o rękę cudnej panny, rycerz wyprawił huczne weselisko.
      Nie ma co, darzyło się rycerzowi i w polu, i w domu! Po roku żona powiła mu śliczną córeczkę, Sewerkę, a zaraz po niej Julcia na świat przyszła. Odmieniło się życie rycerza. Z jego domu, zdawać się mogło, że na zawsze pierzchnęła samotność. Dwór huczał gwarem i dziecięcym szczebiotem. W sieniach, przybudówkach i komnatach kręcili się pachołkowie. W czeladnej popiskiwały dziewki. Dostatek, a nawet bogactwo gościły pod jego dachem. Zaś w miarę, jak coraz więcej kmieci osadzało się w jego dobrach, szukając u rycerza ochrony, jego imię rosło w znaczenie i powagę.
      Tak mijały lata. Niepostrzeżenie czas przygarbił postać rycerza, za to jego córki, Seweryna i Julia, niczym młode pędy wystrzeliły w górę. Nie było piękniejszych panien w okolicy, zaś sława ich urody i bogactwa sprawiała, że z dnia na dzień więcej zalotników zerkało w okna dworzyszcza.
      Zaglądali, dudlili na luteńkach, prześcigali się w strojności, aż chichotały i przedrzeźniały junaków dziewczęta, choć to nie przystoi dobrze ułożonym pannom.
      — Patrz, patrz! Jakie nogawice — kpinkowała młodsza — jedną ma ci żółtą, a drugą czerwoną!
      — Cśśśśś! — uspokajała siostrzyczkę Sewerka, ale zaraz na widok innego, cudzoziemską modą odzianego kawalera wybuchały zgodnym i beztroskim śmiechem.
      Śmiały się tak do czasu, aż pod dachem ich domu zjawili się Stanko i Przemko, młodzi krakowscy dworzanie, których król jegomość osobiście wysłał, by się o zdrowie rycerza dokładnie wywiedzieć. Ucieszył rycerza ten królewski fawor[1]. Podziękował za dary, jakie mu przywieźli, i z tej radości gościł ich tak długo, aż rozmiłowały się w posłańcach piękne rycerzówny.
      I nic dziwnego. Nikt bowiem lepiej niż Przemko nie ciskał włócznią z konia. Nikt lepiej nie szył z kuszy niż druh jego, Stanko. Zaś obaj, gdy rumaków swych dosiedli rączych, wydawało się z wiatrem w polu mogli się ścigać.
      Ze łzami w oczach żegnały ich Julcia i Sewerka, zaś oni, nim w drogę powrotną ruszyli do króla, schylili się obaj do kolan rycerza.
      — Dajcie mi, panie, swą córkę Sewerkę.
      — Dajcie mi, panie, waszą córkę Julcię. Tak jeden za drugim prosili rycerza, a ten, widząc jak pannom pokraśniały lica, pytał niby srogo:
      — Chcecie iść za tych rycerzy?!
      — Oj, chcemy, chcemy, — pisnęły dziewczęta. I buch na kolana obok swych wybrańców.
      Co było czynić, pobłogosławił rycerz córkom i przez przyszłych zięciów samego króla na wesele prosił.
      O, jakże dłużą się dni rozłąki. Pobladła z tęsknoty za dzielnym Przemkiem Sewerka, a i Julci też nie do śmiechu. Wyglądają, wypatrują, czy nie zbliża się wiosna, a wraz z nią rycerze. A tu zima dopiero, mróz skuł rzeki lodem i śniegu sypnęło tyle, że ani na drogę wybiec, ani pod las. Siedzą więc przy kominie zapatrzone w ogień albo przy krosienkach, albo przy kądzieli. Przesiedziały tak grudzień, przesiedziały styczeń, aż w końcu, gdy słoneczko jęło przygrzewać, mróz zelżał i ruszyły lody, uśmiechnięte wołały:
      — Wiosna, wiosna idzie!
      Krótka była to radość, bo wraz z pierwszymi roztopami ujrzano na niedalekich oparzeliskach i bagnach Piwonii Morową Dziewicę. Biała była i taka wielgaśna, że dwa staje jednym krokiem, jak nic zrobić mogła. Krążyła po wsiach nadrzecznych, po przysiółkach, dworach, a kto ci ją ujrzał, we dwa, trzy dni już nie żył.
      Smutek i trwoga zapanowały w całej okolicy. Nie milkł dzwon za umarłych, a mimo to śmierć coraz większe i większe zbierała żniwo. Tylko dwór rycerza omijało nieszczęście. Ani razu kostucha nie zapukała do jego bramy, choć obie rycerzówny opatrywały chorych, biegały z ziołami do kmiecych zagród, przynosząc ulgę w strapieniu, biedzie i chorobie.
      Ale choć opatrzność czuwała nad nimi, i je zmogła w końcu Dziewica Morowa. Któregoś ranka nie wstały już obie i tak, jak na świat przyszły, tak z niego odeszły. Najpierw Sewerka, a za siostrą Julcia.
      Po tym wydarzeniu ciężka boleść przygniotła rycerza. Od śmierci ukochanych córek ani w pracy, ani w trunkach nie mógł znaleźć pociechy. Dniem i nocą włóczył się po lasach. Zdziczał, na szczapę wysechł, aż strach było patrzeć na biedaka.
      — Zabije go ona zgryzota — mawiali sąsiedzi widząc jego mękę. Daremnie prosili go w goście, na turnieje, łowy. Jeśli nie snuł się po borach, siadywał na ganku i podparłszy pięścią głowę zdał się śnić na jawie. Nawet król jegomość, który nie uwiadomiony o nieszczęściu, wraz z dworzanami na wesele zjechał, żalu starego wojaka ukoić nie umiał. Jeno na rozstanie wsie mu ofiarował, co miały być wianem dla córek rycerza. Jedną nazwano Sewerynówka, a drugą Juliopol, by na zawsze upamiętniły kochane imiona.

[1] fawor – życzliwość, względy, poparcie

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz