wtorek, 3 listopada 2015

O sławnej bitwie nad Worskłą, gdzie Spytko z Melsztyna zamiast na złą sławę zasłużyć wolał głowę złożyć

Wśród wysokiej bujnej zieleni stepu ciężkie hufce Witolda płynęły jak łodzie. Wiatr dął w chorągwie, rozwiewał proporce i chłodził czoła strudzonych rycerzy.
      Trzy dni już tak wędrowali naddnieprzańską ziemią, prócz trawy i ptactwa nie widząc niczego. Niecierpliwił się wielki książę i śląc wprzód swych ludzi, wciąż wyczekiwał wieści o Tatarach. Step był bezludny, ale wśród Litwinów z chwili na chwilę wzrastał niepokój.
      — My tu jako te czaple brodzim brzegiem Dniepru, zasię chanowe wojsko pewnie już gdzie indziej.
      — Tfu! — spluwali od uroku starzy wojwnicy. — Nie wymawiajcie tego jeno w złą godzinę. Toć gdyby się przeprawili na drugi brzeg rzeki, droga aż po sam Kijów przed nimi otwarta!
      Te głosy wpierw ciche, ledwo w szmer rosnące, z każdą godziną nabierały mocy. Już i starszyzna, bojarzy i książęta obawy swe połączyli w trosce o los Litwy, ów widział znaki, co krwawsze od zorzy niczego dobrego nie wróżyły wojskom. Inny przy księżycu ujrzał Białą z kosą, aż mróz szedł po kościach od tych opowieści.


      — Niewiasty! Otroki — zżymał się kniaź Witold, lecz choć gniew przelatywał po jego obliczu, kazał wstrzymać pochód i zarządzić radę.
      — Jako przejść mogą — tłumaczył zebranym — kiedy brody sposobne my trzymamy w garści. Chyba jeno przez Worskłę — stuknął pięścią w mapę — gdzie rzeka topi wody w Dnieprze. Tam chan Timur Kutłuk przeprawić się może!
      — Jakże to? Na Jezu Krysta! — podniosły się głosy, ale je zaraz wielki książę ściszył.
      — Nie trwóżcie się — huknął i wzrokiem w krąg powiódł, od którego niejednemu mrowie przeszło grzbietem. — Bez naszego pozwoleństwa mysz się nie prześliznie. Jeszcze wczoraj, przed nocą, trzy nasze chorągwie do ujścia Worskły dotarły bezpiecznie. A teraz ruszajcie! — skinął na starszyznę i wszystkim do wojska oddalić się kazał.
      Wieść o tym, co rzekł książę, w mig obiegła hufce. Poweselało wojsko i po krótkiej chwili na znak Witolda znów podjęto pochód. Posuwano się raźnie i nazajutrz o świcie, nim promienie słońca obudziły ptactwo, armia wielkiego księcia stanęła nad Worskłą.
      Lecz i tu nie dostrzeżono ni śladu ordyńców. Próżno kniaź słał w koło podjazdy, jeden po drugim powracały z niczym.
      — Dziw to — kiwano głowami — zali Timur Kutłuk, widząc siłę Litwy spotkania unika?
      — Boi się! — drwiono głośno. — W burzanach się chowa!
      I tak jak niedawno trwoga — teraz duch chełpliwości opanował wojsko.
      Tylko w krakowskiej chorągwi pod Spytałem z Melsztyna nikt nie dawał wiary owym przypuszczeniom. Wyglądano godziny, kiedy chan się zjawi, i prawdę rzekłszy nie czekano długo.
      Obóz był już gotów, opatrzony dobrze, gdy nagle dano znać o czambułach ordyńców. Kto żyw skoczył ku wałom i wyższym drzewom, by choć z dala się napatrzyć ciągnącym Tatarom.
      Pod tysiącami kopyt zatętnił brzeg Dniepru, poczerniał od mrowia, które coraz szerzej, niczym rzeka wiosenna wylało się ze stepu. Litwini ufni w moc swego oręża nie strwożyli się widokiem tatarskiej nawały. Ledwo straże ordyńców dotarły do rzeki, z szuwarów i chaszczy powitano ich strzałami. Cofnęły się potem podjazdy każdy na swą stronę i po dłuższej chwili z tatarskiego brzegu wyprawiono do księcia poselstwo z darami.
      — Pan mój, oby Allach wielki dał mu żywot wieczny i sławę bez granic, zapytuje ciebie, władco Litwy, czemu jako wróg na drodze mu stajesz. Nie pragnie on wojny i pyta, czy przyjmiesz dar jego, i pyta, czy...?
      Głowa posła tatarskiego biła o kobierzec, lecz im częściej się kłoniła przy nowych pytaniach, tym chmurniejsze stawało się oblicze Witolda.
      Chytrze kluczy lis stary — myślał o posłańcu, który tu, swoimi ustami, wieścił wolę chana. 

      — Ale my wiemy, co uczynić — wydął wargi książę i prostując się groźnie, przerwał te wywody.
      — Daliśmy posłuch temu, co nam poseł prawi. Więc odrzeknijcie wielkiemu chanowi, że na te pytania jedna jest odpowiedź. Niech opuści stepy i niechaj pamięta, iż to mnie Bóg poddał mnogie ziemie, niech więc lepiej uzna nad sobą mą władzę i jako młodszy latami synem mi ostanie i każdego roku daniny niech składa i na pieniądzu ordyńskim znak mój tłoczyć każe.
      Szmer poszedł po namiocie wypełnionym tłumnie, a książę kontent z wrażenia powiódł w koło wzrokiem.
     — Dobrzeście rzekli, panie — mruknął siwy kniaź Rylski. — Nie wierzę ja chanowi, że wojny nie pragnie!
      — I ja mu nie ufam — jak echo powtórzył wojewoda Spytko — poty zwodzić, układać się będą, póki całą swą siłą nad Worskłą nie staną. Uderzmy na nich, choćby jutro, z brzaskiem!
      Ale tej rady książę nie dosłyszał. A może nie chciał lub słyszeć nie pragnął? Kto wie? Odprawił posła i wierząc w swą siłę, dla polskich i litewskich panów kazał ucztę sprawić. Gęsto krążyły kielichy, lecz wśród tej zabawy wielu z biesiadników miało troskę w twarzach. Chan stał za rzeką i choć przysłał posłów, każdy rycerz i ciura w litewskim obozie czuł, że nad ich głowami zawisł topór wojny.
      Nazajutrz, gdy wzeszło słońce, na tatarskim brzegu ujrzano ordę w całej swojej krasie. Daremnie się pocieszano, że stu kopijników za tysiąc ordyńców w boju może stanąć. Na ów widok groźny nawet najmężniejszym serca pod pancerzami mocniej bić poczęły. Sposobiono się do walki, armaty rozstawiono między zasiekami, kiedy w wodę rzeki wjechali posłowie. Chan Timur Kutłuk znów przesyłał słowo, w którym powiadamiał i prosił Witolda, aby mu czas dano do namysłu. Przez swego posła wieść także przesyłał, że wraz z murzami całą rzecz rozważa, kiedy i na jakich warunkach ma przyjąć „synostwo”.
      Kniaź Witold, nie wierząc ni jednemu słowu, z powagą wysłuchał Tatara, a gdy chciał go odprawić, ze zdumieniem spostrzegł, że ów z sakwy skórzanej, którą w dłoni trzymał, kłaniając się dobył strojny jakiś kołpak.
      — Wybaczcie panie, lecz emir Edyga, który z wojewodą Spytkiem zawarł pobratymstwo, prosił, by polski rycerz kołpak przyjąć raczył. — Tu skłonił się raz jeszcze i z wielką powagą do pana na Podolu zbliżył się powoli.
      — Emir Edyga przesyła ci, panie, dar ten na wypadek, gdyby w bitwie przyszło zmagać się wojskom litewskim z potęgą ordy. I prosi ciebie, byś go w boju nosił, jako że bardziej niż tarcza chronić cię on będzie przed tatarską strzałą, szablą czy też spisą!
      Na te słowa posła gwar buchnął wokoło. I tumult się uczynił, bo każdy chciał ujrzeć ową rzecz niezwykłą, co niby dar niebios Jednemu z wybranych dała nieśmiertelność.
      Wojewoda krakowski przyjął dar w milczeniu, oddał go giermkowi, a gdy książę wyszedł, przez tłum się przecisnąwszy ruszył do namiotu.
      Tej nocy długo myślał pan Spytko o darze emira. Kręcił się w łożu, zrzucał błam bobrowy, lecz sen spłoszony myślami wcale nie przychodził. Przed oczyma stawał mu obraz pięknej żony, dziatek igrających w zamkowej komnacie, a był tak bliski i tak wyrazisty, że udręczony rycerz aż wyciągnął rękę.
      — Nie mogę przyjąć daru wiernego mi druha. Cóż że w bitwie, jaka idzie, głowę swą ocalę? Mam cześć poświęcić dla swego żywota i włożyć kołpak na śmierć wiodąc innych?
      Przetarł oczy bezsenne, klasnął na pachołka, by mu piwa co rychlej dzban cynowy podał. I przy nim i przy łuczywie znów zatonął w myślach. Wiedział rycerz doświadczony, że najpóźniej w południe chan z ordą nastąpi na litewski obóz. Pewien był również, że szala zwycięstwa przechyli się na stronę Tatarów.
      Przy tej myśli ostatniej ocknął się z zadumy. Dopił piwa z kubka i krzyknął o inkaust. I nim słońce zza rzeki wyszło na nieboskłon, z listami do Krakowa wyprawił pachołka.
      Nie omylił się Spytko z Melsztyna, bo gdy pojaśniało, ruch się uczynił w tatarskim obozie. Drgnęły czambuły i ćma nieprzebrana z wolna jęła się przesuwać ku rzece i brodom.
      Nim jednak zgiełk bitwy podniósł się nad Worskłą, wojewoda krakowski stanął przed swym wojskiem. W jednej ręce miał kołpak, drugą miecza dobył. Potem na oczach rycerstwa pociął kołpak w strzępy i z twarzą rozjaśnioną odrzucił na ziemię.
      — Nie mogąc was chronić, jako siebie mógłbym, zniszczyłem ten kołpak, choć to dar druha mego, któremu przed laty zrządzeniem losu uratowałem syna. Jedna nam dzisiaj ochrona — podniósł tarczę w górę i mocno po trzykroć uderzył w nią mieczem.
      — Gotuj się! — zakrzyknął.
      — Gotuj! — odgrzmiały szeregi. I wnet z chrzęstem stali ława ludzi i koni spłynęła naprzeciw przeprawiającym się chanowym wojskom.
      Widziano jak się zwarli z furią i łoskotem, jak się miecz krzyżował z szablą i berdyszem, lecz nikt nie spostrzegł strzały, która chybkim lotem niczym piorun uwięzia w piersi wojewody.
      Tak w bitwie nad Worskłą legł Spytko z Melsztyna, rycerz sławny i prawy, że bardziej prawego trudno znaleźć w świecie.


Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz