poniedziałek, 9 listopada 2015

O tym, jak Dobko z Oleśnicy, rycerz i pisarz królewski Władysławowi Jagiełłę życie pod Grunwaldem ocalił

Bitwa wrzała. Niżej pagóra, na którym król z garścią rycerstwa baczenie mając na całość rozkazy wydawał, huk szedł i łomot. Niczym dwa przeciwne sobie żywioły ścierały się wojska polskie i krzyżackie. Falujące, skłębione próbowały się zepchnąć, lecz nadaremnie — siła jednych i drugich wciąż była zbyt wielka.
      W tym zamieszaniu i zgiełku trudno było rozróżnić dzielnych i słabych, odważnych i niewieściuchów, wszyscy bowiem jakby w jednym zawiśli tłumie. Nie cofali się wcale z miejsca, ani jeden drugiemu ustępował pola, aż gdy nieprzyjaciel zwalony z konia albo zabity, drogę otwierał zwycięzcy. Na koniec, gdy połamano kopie, wojska zwarły się ze sobą tak silnie, że już tylko topory i groty na drzewcach ponasadzane, tłukąc o siebie, przeraźliwy wydawały łoskot niczym bijące w kuźniach młoty. Jeźdźcy, ściśnieni w tłoku, tylko mieczem nacierali na siebie i sama już jedynie siła, sama dzielność przeważała.
      Ze wzniesienia nie widać było, jak mąż na męża uderza, jak kruszą się hełmy i tarcze. Jedynie po znakach i banderiach mógł poznać król Władysław, gdzie i jaka chorągiew zmaga się z nieprzyjacielem.
      Krew burzyła się w jego żyłach na widok ustępujących Niemcom pola bitwy wojsk litewsko-tatarskich. I wtedy, gdy upadła podniesiona wnet wielka chorągiew królewska, i jeszcze wiele razy w czasie tej bitwy, w której moc słowiańska zmagała się z żelazną, zdawałoby się niepokonaną siłą zakonu krzyżowego.
      Co chwila wpadali na pagór gońcy, przynosząc bitewne wieści, a król słysząc je rwał się do walki.
      — Nie wolno, miłościwy panie — powstrzymywał go czeski rycerz Solawa. I choć Władysław w gniewie uderzył go lekko kopią, nie puszczał końskiego wędzidła.
      — Nie puścim!
      — Nie wolno — odezwały się głosy innych i w końcu król chcąc nie chcąc, zamiaru swojego poniechał.
      Dalej więc stał na wzniesieniu, rycerstwo do walki zagrzewając, gdy wtem wyciągnąwszy rękę wskazał na tyły wojsk polskich. Spojrzenie wszystkich pobiegło w tę stronę, zaś to, co ujrzeli, dech im zaparło. Pierwszy ocknął się Dobko z Oleśnicy i spiąwszy konia ostrogą runął ku królewskiej chorągwi. Dopadł pana Mikołaja Kiełbasę przedchorągiewnego i krzyknął mu w ucho:
      — Król w niebezpieczeństwie. Szesnaście chorągwi krzyżackich w naszą stronę wali. Bież waszmość rycerstwo i majestat ratuj!
      — I my ich widzim! — mruknął pan Mikołaj.
      — Więc ruszaj! Ruszaj! — ponaglał go Dobko.
      Ale imć Kiełbasa, jako że mruk był wielki i zawsze żal mu było językiem obracać, pokręcił jeno głową.
      — Jakże to? — zdumiał się Dobko — ...król ... Krzyżacy? Czyś się szaleju opił?!
      — Królowi inaczej pomożem — uciął pan Mikołaj i widząc, że pisarz królewski fortelu nie pojął, niechętnie bo niechętnie, ale rzecz wyjaśnił:
      — Nie bój się! Nie na poczet królewski pójdą, jeno na chorągwie, co już od trzech pacierzy w gotowości stoją. Patrz!
      Lecz tych słów ostatnich Dobko już nie słyszał. Jak burza na powrót pognał ku wzniesieniu, gdzie garść rycerzy otoczyła króla. A on, by nie zdradzić się, że jest między nimi, nakazał proporczyk królewski opuścić ku ziemi.
      I dobrze się stało, bo czas był najwyższy. Krzyżacy niczym zgłodniałe wilki łakome zdobyczy, wpierw obrócili oczy ku polskim chorągwiom, a potem część z nich niekarna, bardziej łupu żądna, skoczyła ku Jagiełłę.
      Tarcza przy tarczy, ramię przy ramieniu, ścieśnili krąg rycerze gotowi własną piersią majestatu bronić i choć na czas jakiś impet wroga wstrzymać.
      Pobladł rycerz Dobko i śmierć ujrzał bliską, lecz miast myśleć o sobie, do uszu królewskich nagle się pochylił: — Ratuj się, królu. My im zdzierżym chwilę!
      — Ratuj się! Ratuj! — powtórzyli inni.
      Ale Jagiełło ani myślał o tym. Przeciwnie, ujrzawszy, iż od krzyżackiej strony harcownik się zbliża, naparł koniem na chroniący go pierścień polskich rycerzy i bez namysłu na Krzyżaka ruszył.
      Zdumiał się Niemiec ujrzawszy rycerza, jego rumaka i zbroję tak świetną, jakiej w Malborku nigdy nie widywał.
      „Ktoś znaczniejszy być musi” — przez myśl mu przebiegło i licząc na łup bogaty kopię swą pochylił.
      Król ujrzał drzewce. Tysiąc spraw, tysiąc obrazów, przemknęło przez głowę. Gdyby zginął? Nie wolno! — myśl natrętną daleko odpędził i wbił wzrok w przeciwnika, który w zbroi ciemnej zbliżał się szybko i olbrzymiał w oczach.
      Zwarli się krótko, zatoczyli koło. Raz jeszcze kopie pochylili w biegu i starli się znowu. Król zachwiał się w siodle, lecz nie on był ranny. Z boku Krzyżaka, spod rozdartej zbroi, plamiąc rząd koński ciekła rdzawa strużka.
      — Popręg! — jęknął Dobko — popręg pękł królowi — i jak ryś się rzucił pomiędzy walczących.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz