wtorek, 17 listopada 2015

O zaklętych rycerzach

Tysiąc lat temu, nad brzegami Bobru, wśród puszcz nieprzebytych żył rycerz Trzaska. Wielkiej sławy był wojem i sam książę Mieszko miłował go za prawość, odwagę i męstwo. Niejedną wojnę odbywali razem i w proch ścierali niemieckie zagony. A kiedy po ojcu Bolko zwany Chrobrym, drużynę książęcą na bój jął prowadzać, przy jego boku nie brakło Trzaski.
      Tak mijały wiosny, lata i jesienie. Czas giął plecy rycerza i głowę mu szronił, aż dnia któregoś poczuł, że jest stary.
      — Panie mój — pochylił się przed księciem — służyłem wiernie i tobie, i ojcu twemu, ale dziś ręka ma drżąca, ciąży szczyt i zbroja!
      Żal ścisnął serce księcia Bolesława. Miecz swój odpasał z rękojeścią złotą i pełen smutku podał go Trzasce.
      — Weź go, rycerzu, by ci przypominał jak bardzo byłeś i jesteś mi drogi. Wracaj pod dach swój i gdy sił nie starczy, choćby radą wspieraj dalej moje rządy!
      Trzy dni i trzy noce wędrował rycerz, aż stanął na progu domu. A potem jeszcze trzy dni i tyleż nocy opowiadać musiał o cudach, na jakie się napatrzył na książęcym dworze. O sławie i bogactwie księcia Bolesława, o tym że czołem biją przed nim możni włodykowie i że z cesarzem niemieckim, jak z równym rozmawia.
      Siedmiu synów miał rycerz, jak on tęgich chwatów, ale że chowani bez ojcowskiej ręki, w głowie mieli swawole, hulanki, zabawy. Prawda, w potrzebie stanąć umieli i bili się mężnie. Każdy z nich mieczem władał jak należy, wszelako do karczmy ich ciągnęło, do kości i miodu. 
      Teraz jednak, wstydząc się i bojąc ojca, ukrywali przed nim swoje złe skłonności, czasami tylko wymykając się ze dworu. I kto wie, czyby pod okiem rycerza rychło na drogę cnoty nie wrócili, gdyby nie cesarz niemiecki!
      Ledwo bowiem śnieg stopniał, z całą swą potęgą, paląc i grabiąc wszystko co po drodze, hufce niemieckie napadły na Polskę. Nikt nie mógł wstrzymać wilczego pochodu. Parli szybko pod Krosno, znosząc mniejsze grody. Szczęściem załoga warowni odparła ich atak, śląc gońców do księcia po najszybszą pomoc.
      Na wieść o napadzie książę Bolesław wezwał kraj do walki. Pomknęły wici na północ, południe, wschód i zachód Polski. Kto żyw, stawał z bronią pod książęce znaki, aby precz wygnać groźnego najeźdźcę. Chciał i Trzaska dosiąść jeszcze konia, ale mu wiek sędziwy na to nie pozwolił. Skrzyknął więc synów i przemówił do nich:
      — Synowie moi, w kraju wojna gore. Tej nocy, gdyście spali, wieści przyniesiono, że książę Bolesław Niemcom odpór daje. Ruszajcie tedy na pomoc ojczyźnie, dobądźcie swych mieczy przeciwko wrogowi!
      Tak do nich przemówił, a potem, choć zgięty, na czele synów ruszył do komory, aby im pomóc oporządzić rynsztunek. Temu zbroję wskazał, temu miecz sposobny i opatrzywszy w drogę ich wyprawił.
      Raźno niosły ich konie ku Zielonej Górze i każdemu marzyła się rycerska sława. Czegóż to nie dokonają! A jakie wezmą łupy! I z nimi do domu powrócą!
      Nie dłużyła im się droga, a gdy noc zapadła, na popas stanęli gdzieś w przygodnej karczmie. Pusta była, jak to w czas wojenny, tylko jeden podróżny drzemał w kącie izby. W mig dano im wieczerzę, a kiedy podjedli, klasnęli na karczmarza o półgarniec miodu i by czas zabić, jęli rzucać kości.
      Widno gwar, jaki czynili, zbudził podróżnego, bo sam miodu żądał i po krótkiej chwili do kompanii rycerzy przyłączył się grzecznie.
      — Powiadają — wskazał wzrokiem kości — iż to gra przeklęta, co do zguby wiedzie!
      — Przeklęta? — parsknęli bracia. — Jakże to być może?
      I nagle ze śmiechem wielkim jeden przez drugiego poczęli wołać i drwić z gościa:
      — Zagrajcie z nami!
      — Po groszu!
      — Półgroszku!
      — Karczmarzu, miodu! Dawaj garniec miodu!
      Nieznajomy ni słowem nie przerwał swawoli, lecz gdy gwar przycichnął, spojrzał po rycerzach.
      — Nie odmawiam, jeśli grać pragniecie. — I szybko, bez wahania dobył trzos pękaty.
      — Stójcie! — krzyknął najmłodszy z braci. — Ojciec kazał jechać! Na rano mieliśmy stanąć w obozie pod Krosnem!
      — Milcz, głupcze — dźgnął go w żebro Zbylut i żaden z braci więcej go nie słuchał.
      Grali w milczeniu, wśród ciężkich oddechów, o dębowy stół grzechotały kości. Pierwszy zasiadł Zbylut, ale w trzy pacierze do cna opróżnił chudą swą sakiewkę. Po nim Boguchwał stracił wszystko co miał. I tak jeden po drugim, nim minęła północ, przegrali, w co ich ojciec opatrzył na drogę.
      — Diabeł w was siedzi — warknął gniewnie Stanko, zydel dębowy kopnąwszy w kąt izby.
      W odpowiedzi nieznajomy uśmiechnął się krzywo i trzosy rycerzy zagarnął do swej sakwy.
      — O co? O co grać chcecie? — podskoczył doń Radost. — O pas? Ostrogi? Mówcie, bo nie zdzierżę!
      Ale obcy wzgardliwie wzruszył ramionami i okiem zerknął ku rycerskim mieczom.
      — O to! — wskazał miecz Zbylut. — Chyba tylko o to!
      Zbladł brat najstarszy. Struchlało w nim serce. O miecz? Jak to? On, rycerz, miałby grać po karczmach o oręż swój w kości? Chciał zaprzeczyć, krzyknąć, lecz coś w nim szeptało: Graj, zagraj raz jeszcze, a odegrasz wszystko!
      — Zgoda — kiwnął głową, a potem drżącą ręką miecz swój odpasał i sięgnął po kubek.
      Zagrzechotały kości, a gdy je wysypał, wypadła z nich ledwie mizerna siódemka. — Tyle, ilu nas — przemknęło przez myśl rycerzowi i naraz lęk żelazną obręczą ścisnął mu duszę. Chciał wołać i ostrzegać braci, lecz oni, jakby zaczarowani siadali do stołu i kładli po kolei miecze.
      A kiedy ostatni przegrał, czar nagle prysnął. Oszołomieni i gniewni stali tocząc po sobie nieprzytomnym wzrokiem. Nic, nic im nie zostało, prócz wstydu i żalu.
      Co było dalej, nikt naprawdę nie wie. Powiadają starzy, że karczma, gdzie grali, ni z tego, ni z owego stanęła w płomieniach, a potem pod ziemię wszystko się zapadło i śladu nie zostało po siedmiu rycerzach. Jeno pachołek, co drzemał na sianie, wieść o tym zdarzeniu miał przywieźć staremu Trzasce.
      Od tego czasu wzgórze to przeklęte mijano z daleka i z wielką obawą. Zaś ci, co ku bajędom chętnie kłonią ucha, powiadali, że rycerzy wybawić można. A uczyni to tylko człek taki, co ma serce dobre, odważne i prawe!
      Minęło wieków parę. Bór tęgi wyrósł tam, gdzie stała karczma. Dęby, buki, jesiony śmigały ku górze, aż dnia któregoś zjawili się drwale. Zajęczał las pod ciosami siekier i znów się wypełnił gwarem ludzkich głosów. Pracowano od świtu do nocy, a najdłużej Koziura, najuboższy z drwali, któremu wraz z biedą zaglądało do garnka sześcioro dziecisków. Uczciwy był to człowiek i mimo trosk wielu nigdy nie narzekał na zrządzenie losu. Ba, choć sam miał mało, nie zdarzyło się przecie, aby nie poratował w potrzebie biedaka.
      Któregoś wieczora, przy świetle księżyca wracał Koziura zmęczony do chaty. Ciężkie myśli trapiły drwala. W komorze pusto, ani garstki mąki, krup dawno nie ma, a i wymiona żywicielki na przednówku wyschły!
      W tym zamyśleniu ani się nie spostrzegł, jak ścieżka go wywiodła w nieznaną część boru.
      Rozglądał się ze zdumieniem, aż nagle zamarł z trwogi. O krok, tuż przed nim, jak w srebrze wykuty, stał zbrojny rycerz. Omdlało serce w drwalu, choć chłop był nie strachliwy. Przetarł kułakiem oczy myśląc, że to zjawa, lecz gdy chciał zawrócić, posłyszał za sobą:
      — Nie lękaj się człowieku, nie spotka cię krzywda. Czekam tu na ciebie już od paru wieków,
      — Na mnie? — zdziwił się biedak. — Toć przecie...
      — Nic nie mów — przerwał rycerz. — Postępuj za mną, a już niebawem wszystko sam zrozumiesz.
      Wędrowali niedługo przez'chaszcze i krzewy. Wspinali się pod górę i zbiegali na dół, aż wreszcie stanęli przed Jelenią Górą. Pojaśniało drwalowi w głowie, coś sobie przypomniał. Zaklęci rycerze... Wszak ojciec mu prawił... I dziad jeszcze przedtem i dziad tego dziada...
      Tymczasem rycerz podźwignął głaz wielki i czeluść głęboką drwalowi pokazał.
      — Idź za mną i nie trwóż się niczym. Ale pamiętaj! Więcej ani słowa!
      Szli ciemnym lochem, wilgotnym i krętym. Czasami nietoperze muskały ich twarze. Czasami woń smrodliwa dławiła im gardła. W końcu drwal ujrzał światło. Był to kopcący smoliście kaganek, który rozświetlał niewielką pieczarę. Na jej środku, przy dębowym stole siedziało siedmiu srebrzystych rycerzy. Błysnęły im oczy, gdy ujrzeli drwala, ale zaraz na powrót znów zwiesili głowy.
      Drwal patrzył ciekawie, aż nagle w ciemności zabrzmiał śmiech gromki, podobny do burzy, a kiedy umilkł, z mroku wychynęła jeszcze jedna postać. Na jej widok w drwalu aż zamarło serce.
      — Diabeł — pomyślał. — Ani chybi diabeł! Zaś nieznajomy jakby w myślach czytał, szyderczo i urągliwie skinął na to głową.
      — Witaj, zbawco — zbliżył się do stołu.
      — Czekają na ciebie już od trzech stuleci!
      — Na mnie? — zmiął czapkę w garści wystraszony biedak.
      — A na kogóż by, wszak o tobie prawią, iż nie ma uczciwszego w całej okolicy, że dobroć twoja... Mdli mnie aż od tego... Jeżeli równa czemu, to jeno głupocie! Cha, cha, cha!
      I tocząc ślepiami, jął się bić po bokach.
      — Ale do rzeczy! Widzisz tę beczkę, co stoi pod ścianą? Jest pełna złota, bierz ją więc i zmykaj! Albo, jak wolisz, zagraj ze mną w kości. Wygrasz, otrzymasz od każdego z tych zaklętych zuchów sześć zwyczajnych szyszek. Przegrasz — na wieczne czasy ostaniesz tu z nami!
      Pot zrosił czoło drwala, w głowie poczuł zamęt. Nie chciał złota, kości, pragnął tylko uciec. I już miał zawrócić w korytarz, skąd przyszedł, gdy poczuł na sobie błagalne spojrzenie.
      Siedem par oczu płonęło jak żagwie, siedem par oczu prosiło o pomoc. Aż zachwiał się na nogach pod ciężarem męki, widocznej w twarzach uwięzionych wojów. Prawda, zawinili, zawiedli w potrzebie, ale żadna kara nie może trwać wiecznie!
      — Grajmy — szepnął więc cicho, najciszej jak umiał.
      — Hęęęę! Coś powiedział? — rozjuszył się diabeł. — Chcesz grać naprawdę o tych siedmiu głupców?!
      — Grajmy! — powtórzył drwal z mocą i rękę wyciągnął po kubek i kości.
      — Hola! — skoczył diabeł. — Najpierw moja kolej! Tfu! Choć długo już kuszę, nie widziałem jeszcze, by ktoś wolał od złota zwykłe leśne szyszki?
      Stuknęły kości. Diabeł klasnął w dłonie. — Siedemnaście! — zachichotał pewny już triumfu. Drwal rzucił trzy szóstki i zanim ochłonął, ujrzał, jak zza stołu powstał pierwszy rycerz. Położył przed nim garść sosnowych szyszek i kłaniając się nisko, rozwiał się gdzieś w mroku.
      Rzucili znowu i znów wygrał biedak. I drugi rycerz opuścił pieczarę. Diabeł klął, bił kopytem, lecz drwal raz za razem wyrzucał same szóstki! A kiedy ostatni rycerz został wybawiony, zadrgała ziemia, rozpękły się skały i nie wiadomo jakim to sposobem drwal niespodzianie znalazł się w chałupie.
      — Śniło mi się — westchnął, przecierając oczy. Słońce było wysoko, a najstarsza córka krzątała się jak co dzień, karmiąc młodsze dzieci. — To tylko sen — odsapnął z ulgą. Lecz gdy zwlókł się z wyrka, ujrzał kieszenie kapoty czymsik tam wypchane. Zdumiony sięgnął ręką i wyciągnął szyszkę. Zaciążyła w dłoni.
      — Złoto — szepnął, dobywając reszty. — Złoto, więc byłem tam naprawdę! Wybawiłem rycerzy!
      I długo z podziwienia kręcił nad tym głową. A gdy opowiedział ludziom, nikt mu nie chciał wierzyć, póki za owo złoto nie dokupił ziemi i dla siebie i dzieci domu nie zbudował...


Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz