niedziela, 8 listopada 2015

O tym, jak rycerz Krzysztof pana kasztelana gościł

Las huczał jak burza. Coraz to z trzaskiem i łomotem padały pod ciosami siekier wiekowe dęby, buki i sosny. Pół setki czeladzi od świtu do nocy uwijało się przy wyrębie, a drugie pół rwąc kamień z otwartego zbocza woziło go na oznakowane przez rycerza miejsce.
      Zamek dźwigał się w oczach, codziennie o łokieć wyższy, rósł, potężniały mury, blanki i baszty.
      — Co tam budują? — przystawali kupcy. — Czy aby nie kasztel?
      — Kasztel, kasztel! — słyszano odpowiedź.
      — Jakże to?! — dziwili się znowu. — Tu, w onej leśnej głuszy?!
      — A tu! — odkrzykiwali im budowniczowie.
      I zaraz wieść gruchnęła, że pośrodku boru, gdzie żyją wilki, puchacze i dziki, rycerz zamek sobie stawia.
      — Odważny być musi — powiadali jedni — jeśli się rabusiów i zbójów nie boi!
      — A może sam chce zbójować?! — trwożyli się drudzy. Ale tych, co skórą zajęczą byli podszyci wnet zakrzyczeli i wyśmiali inni.
      Jedno jest pewne, że opodal traktu, co łączy karczmę w Międzyrzeczu z karczmą w Sulęcinie, stanął zamek warowny. Niedługo stał pusty, bo jeszcze przed zimą na drodze od Krakowa zaskrzypiały wozy. Jeden, drugi, dziesiąty. To rycerz Krzysztof zasiedlał swe gniazdo.
      Możny to był dziedzic, sprawiedliwy, prawy. Ledwo osiadł w warowni, wnet przycichły gwałty. Wytrzebił rabusiów, chronił kupców, kmieci, a sława jego imienia rozeszła się w koło, po całej Wielkopolsce, Mazowszu, Pomorzu. Dom miał otwarty i bardzo gościnny, nic więc dziwnego, że przy jego stole kręgiem siadali znaczniejsi sąsiedzi.
      Częstym gościem na zamku bywał pan kasztelan. Rycerz wesoły, skory do zabawy, co każdego potrafił do wiatru wystawić! Nikt mu nie brał za złe tych jego krotochwili, bo serce miał złote i kiedy potrzeba, pomagał sąsiadom, ba — karku nadstawiał, aby ratować biedaka z kłopotów!
      Owóż zdarzyło się któregoś ranka, że zjawił się przed kasztelanem strwożony pachołek.
      — Panie, Psota zdycha! 
      — Cooo? — zerwał się kasztelan — najlepsza wyżlica!
      I razem z pachołkiem pobiegli do psiarni. Niestety, rację miał psiarczyk i na rękach pana, skowycząc żałośnie, skonała wyżlica. Martwił się pan kasztelan, ale tylko chwilę, bo mu wraz ze śmiercią suki fortel w głowie błysnął. Już od dawna się nudził i szukał sposobu, jakby tu wykpić nowego sąsiada, a tu — masz, los sam podsuwa znakomity fortel!
      — Kucharz — wrzasnął na pachołka — dawać tu kucharza!
      W pół pacierza potem stanął przed nim kuchmistrz i z gębą rozwartą wysłuchał zlecenia
      — Każ zedrzeć skórę z mojej suki. Psoty. Mięso korzeniami przypraw, jak to zawsze robisz. Skrop octem i upiecz na złocisty kolor!
      — Jakże to? — trząsł głową kucharz — mam pieczyste zrobić, z owej wyżlicy, co przed chwilą padła?!
      — Czyń, co każę — huknął rozbawiony dziedzic. — Jeno pamiętaj! Ani pary z gęby. Nawet ochmistrzowi o niczym nie powiesz!
      Skłonił się kucharz i za drzwiami zniknął, a gdy minęło południe woń pieczystego wypełniła dom cały. Kasztelan nosem pociągnął, potem zatarł dłonie i znowu na pachołka klasnął kilka razy.
      — Pióro i inkaust! A żywo! — rozkazał i nie bez trudu wziął się do pisania. Nim skończył pismo, w drzwiach znów stanął kucharz, a za nim dwóch kuchcików z ogromniastą tacą.
      Kasztelan zerknął, powąchał ich dzieło i ukontentowany skinął wreszcie głową.
      Jeszcze tego wieczora, choć szalała zamieć, umyślny z puzdrem i listem wyruszył do zamku. Zdziwił się pan Krzysztof kasztelańskim darem, ale że już dawno było po wieczerzy, kazał sługom puzdro do komory wstawić i z pismem dziękującym pachołka wyprawił.
      Nazajutrz po południu, kasztelan międzyrzecki kazał siodłać konie i zabrawszy ze sobą kilku wiernych druhów udał się w odwiedziny do pana Krzysztofa. Wkrótce stanęli pod zamkową basztą. Zabrzmiał róg, po którym rozpoznano gości i nie zwlekając podniesiono bramę.
      Za nią z otwartymi ramionami czekał już pan Krzysztof. Kłaniał się pięknie, na komnaty prosząc. Zaraz stół zastawiono mięsiwem i winem i kasztelan wraz z towarzyszami zabrał się do jadła.
      Pito zdrowie gości, zdrowie gospodarza. Chwalono jadło, półgęski i udźce, lecz najbardziej wspaniałe pieczyste!
      — Mniemam, że takiej pieczeni nawet król nie jada — sypał komplementami syty pan kasztelan. — Skarb masz, nie kucharza, mości panie Krzychu! Dalibóg, mój przy nim, świniom niech gotuje!
      — Cieszę się, panie kasztelanie — skłonił się pan Krzysztof — że przy tym stole rad zasiadasz z nami. Jeno nie krzywdź kucharza, boć to twoja pieczeń, której wcześniej nie mogłem w chorobie kosztować.
      — Moja?! — powstał kasztelan. — Moja, waćpan mówisz!
      — Twoja — z uśmiechem potwierdził pan Krzysztof.
      — Do kroćset — zaklął kasztelan — tedy Psotę zjadłem!
      I nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem. I długo się śmiano z owego dowcipu, i z tego, jak pan kasztelan sam się w sidła złowił. A zamek wraz z osadą, co przy nim wyrosła, ludzie od tamtego czasu nazywają Pieski.

Za: Jan Kasprowicz, Klechdy domowe. Nasza Księ­garnia, Warszawa 1970.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz